piątek, 7 kwietnia 2017

Rozdział pięćdziesiąty trzeci

Wiem więcej, niż się Wam wydawało.
Jestem dorosła i chcę zacząć żyć, tak, jak ja sama chcę.
Sama podjęłam tę decyzję.
Nie szukajcie mnie.
Natalie.

            Ciągle wracałam myślami do listu, który leżał na poduszce w pokoju Natalie. Zapewne podczas mojej podróży, domownicy już go znaleźli. Wyłączyłam telefon, aby nie patrzeć, czy wydzwaniają do mnie co kilka minut. Kupiłam za to nową kartę, aby móc zadzwonić do Scotta.
 - Rodzice dzwonili jakieś osiem razy, a potem sam powitałem Marka w drzwiach – powiedział chłopak.
 - No to nieźle.
 - Uważają, że ja ci czegoś nagadałem – rzucił. – Jak to sformułowała zacna pani Brown ,,Ona jest w złym stanie i potrzebuje wsparcia, a twoje żałosne brednie mogły jej zaszkodzić’’.
 - Idealna matka – parsknęłam.
            Leżałam na łóżku w hotelu, który wynajęłam. Przez ostatnie kilka godzin spałam, zmęczona podróżą, zmianami czasowymi i tak dalej. Rozmawiając ze Scottem, cały czas zerkałam przez okno, upewniając się, że naprawdę wróciłam.
 - Jak wyglądają twoje plany? – dopytywał, kiedy ja próbowałam wyjąć jakieś czyste ubrania z walizki.
 - Trochę się boję – wyznałam. – No wiesz… sądzą, że nie żyję. A teraz mam iść i powiedzieć, że jednak to nieprawda.
 - Cóż, nie możesz odkładać tego całe życie.
 - Owszem.
            Wzięłam w dłonie sukienkę i kosmetyczkę. Zamknęłam drzwi od łazienki, położyłam telefon na komodzie, wypełnioną czystymi ręcznikami i mydełkami, a sama zaczęłam się ubierać. W międzyczasie rozmawiałam ze Scottem o dość banalnych rzeczach, aby mnie trochę uspokoić.
 - Myślę, że najpierw pójdę na cmentarz – zawyrokowałam, przejeżdżając szczoteczką od tuszu po rzęsach.
 - Jasne, to dobry pomysł.
            Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało. Ja skończyłam się malować. Stanęłam przed lustrem, podziwiając owoce swojej pracy. Jeśli ktoś mnie znał, mógł spokojnie porównać mój dawny wygląd do obecnego. Westchnęłam ciężko, sięgając po telefon.
 - To dość trudne. O wiele trudniejsze niż się spodziewałam. – Powiedziałam cicho, opierając się o umywalkę.
 - Dasz sobie radę, Even.
            Uśmiechnęłam się. W ostatnim czasie był jedyną osobą, która pomagała mi się utrzymać tego imienia.
 - Mam nadzieję – zacisnęłam powieki, a kiedy je otworzyłam, kierowałam się już do drzwi.
 - Więc powiedzenia – mruknął, po czym się rozłączył.
            Zamknęłam drzwi od pokoju. Na zewnątrz było bardzo ciepło – większość osób, idących chodnikiem nasunęło już na nosy okulary przeciwsłoneczne. Wgrałam się w tłum, z którym szłam przed siebie.
            Minęło siedem lat. Ciągle uświadamiałam to sobie, idąc znajomymi ulicami. Tam, gdzie niegdyś były znane mi sklepy, pojawiły się kafejki. Wyrosły nowe budynki, wielkie wieżowce, małe domki jednorodzinne. Uliczki dalej wiły się tak samo, ale całokształt miasta, w którym się wychowałam, zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
            Patrząc na to wszystko jako duch nie odczuwałam dużej różnicy – nie skupiałam się tak bardzo na zachodzących zmianach. Dopiero wówczas je zauważyłam.
            Przeszłam koło swojej dawnej szkoły. Zmieniła kolor, a wokoło pojawiły się kwiaty. Za moich czasów dyrekcja uważała, że dzisiejsza młodzież nie ma szacunku do roślin i nie warto je sadzić. Zaś obok szkoły pojawił się biurowiec – ogromny budynek, górujący nad wszystkim.
            Siedem lat. Ta myśl ciągle krążyła mi po głowie. Moje życie dawno się ulotniło. Ludzie zapomnieli o moim istnieniu.
            Nie mogłam nawet pomyśleć o tym, że dane mi będzie znowu iść chodnikiem w tym miejscu. Żywej mnie. Chociaż nie w moim ciele. Ale byłam tam.
           
            Dawniej cmentarz stanowił dla mnie punkt docelowy – miejsce, do którego szłam, aby zmierzyć się ze śmiercią bliskich. Tak wiele osób straciłam w ciągu swojego życia. Tyle osób odeszło, dając mi kolejny grób do odwiedzenia.
            Po pierwsze stanęłam nad mogiłą mojej mamy. Nie czułam żadnego skrępowania ani niczego podobnego, kiedy uklęknęłam przed grobem i zaczęłam cicho szeptać.
 - Widzisz mamo? Tyle złych rzeczy nas spotkało. Szczególnie ciebie. Nigdy nie miałaś okazji mnie poznać, a tata tak bardzo cię okłamał. Moje życie nie było lekkie. Ale dostałam kolejną szansę, by wszystko naprawić.
            Uśmiechnęłam się. Chociaż moje słowa przepełnione były smutkiem – nie myślałam nawet o łzach. Nie chciałam płakać. Miałam się radować.
 - Nie zmarnuje teraz życia. Obiecuję – wyszeptałam, wpatrując się w napis, mówiący mi o tym, że właśnie tutaj leży kobieta, która wydała mi na świat.
            Ruszyłam, aby spojrzeć na groby tych wszystkich, którzy zmarli za mojego życia. Moją głowę wypełniały wspomnienia – głównie radosne, pełne szczęścia i ciepła.
            Przypomniałam sobie te nieliczne dni, kiedy razem z Monique oglądałyśmy u niej filmy. Czasem zabawne komedie, na których obie trzęsłyśmy się ze śmiechu, niekiedy horrory, gdzie straszyłam ją, a ona rozsypywała popcorn, który potem zbierałyśmy ponad półgodziny. Oczami wyobraźni widziałam Kevina, który sprawną ręką podpisywał mi zgodę na jakoś wycieczkę, na którą mama nie chciała mnie puścić. Przed oczami widniał mi obraz uśmiechniętej pani Lindsay, która wciąż urzekała mnie swoją prostotą. Zawsze te wspomnienia – tańczą w mojej głowie.
            Miałam swoje życie. Znacie mnie już na tyle długo, by wyciągnąć nasuwające się wnioski. Nigdy nie było najpiękniejsze. Ale czasami pojawiały się w nim osoby, które warto było zapamiętać i poznać. I chociaż straciłam swoje ciało oraz, po części, również swoje życie, miałam jakiś cel.
            Wolnym korkiem ruszyłam więc do domu, w którym mieszkali moi przyjaciele. W głowie odtwarzałam miliony różnych scenariuszy, w jaki sposób mam im powiedzieć prawdę. Przez moment wystraszyłam się, że może mi nie uwierzą. Jednak postanowiłam sobie, iż zrobię wszystko, by mi zaufali.
            Z drugiej strony wiedziałam, że Maxine była już w dziewiątym miesiącu ciąży. Stres w tak bardzo rozwiniętym momencie nie był wskazany. Ale nie mogłam nawet wytrzymać myśli, że musiałabym poczekać, aż ta urodzi, by móc powiedzieć im, że żyję.
            Kiedy odnalazłam ich dom, stałam przed nim chwilę, patrząc jak zielony bluszcz pnie się po ścianie i zakręcana na balkonie. W donicach przed domem mnóstwo kolorowych kwiatów wręcz wylewało się ze swojego miejsca. Widziałam w tym sprawną rękę cioci, która kochała kwiaty.
            Stałam na chodniku, kołysząc się na piętach. Nie wiedziałam jak im to powiedzieć – szybko, czy powoli. Byli już oswojeni z myślą, że mnie nie ma. Even Alians zmarła siedem lat wcześniej, aż tu bum! I już żyje.
            Ciekawie, nie powiem, że nie.
            Minęła mnie staruszka, patrząc na mnie podejrzliwie. Jej łaciaty psiak obwąchał mi nogawkę, a kiedy na niego spojrzałam, wyszczerzył ostre kły. Cofnęłam się, patrząc na kobietę, które powoli się ode mnie oddaliła.
            Wzięłam głęboki oddech. Otworzyłam furtkę prowadzącą do domu. Powoli weszłam po trzech schodkach prowadzących na werandę. Stała na niej kanapa ogrodowa, duży stół. Zastanawiałam się jak wyglądały ich letnie wieczory. Czy siadywali tu z przyjaciółmi i rozpalali grilla, ciesząc się z ciepłej nocy i miłego towarzystwa?
            Kiedy podeszłam do drzwi, serce już waliło mi jak młotem. Nacisnęłam dzwonek, odsunęłam się lekko, czekając, aż ktoś mi otworzy. Było mi gorąco z nerwów.
            W końcu drzwi zaskrzypiały, a moim oczom ukazał się Nick. Mimowolnie się uśmiechnęłam, widząc tego rozczochraną blond czuprynę i zielone oczy, patrzące na mnie z pewnymi iskierkami w oczach. Ostatni raz, tak naprawdę, widziałam go leżącego w łóżku, gdzie z ledwością się ruszał, w wówczas stał wyprostowany, ale mimo to widziałam jak lekko kulał.
            Przez chwilę patrzył na mnie z wyczekiwaniem, jakby oczekując wyjaśnień z mojej strony. W głowie poukładałam swój plan, dbając o każdy szczegół. Wpatrując się w jego twarz szukałam swojego przyjaciela, kuzyna. Był tam. Miał te same rysy, a nawet i to samo spojrzenie.
            Cały mój plan o delikatnym powiedzeniu im prawdy wziął w łeb. Po mojej twarzy potoczyły się łzy, a ja ze śmiechem rzuciłam się mojemu przyjacielowi na szyję, zaciskając wokoło niego ramiona. Śmiałam się, płacząc, a on lekko drgnął, odsuwając mnie od siebie.
 - Przepraszam… kim pani jest? – powiedział.
            Jego głos brzmiał tak dobrze; tak znajomo. Zauważyłam ślady łez, pozostawione przeze mnie na jego szarej koszulce polo. Marszczył brwi kiedy ja, nadal uśmiechnięta spojrzałam na niego.
 - Tak strasznie tęskniłam.
            Zachowałam się źle. Wiedziałam o tym. Jednak nie potrafiłam się powstrzymać przed zachowaniem się jak wariatka.
            Po chwili w korytarzu pojawiła się również Maxine. Wycierała dłonie w kraciastą szmatkę. Na jej widok mało nie wbiegłam do domu, by ją uściskać. Miała już duży, okrągły brzuszek, idealnie zarysowany pod tuniką, którą miała na sobie. Wyglądała inaczej – przez ciążę, jej twarz była zaokrąglona, a w oczach krył się ten specyficzny blask. Spojrzała na męża, a następnie na mnie.
 - Co to za kobieta? – zapytała Nicka, stając obok niego.
            Trzymając dłoń na brzuchu, patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek.
 - Wiem… przepraszam – jęknęłam. – Całą koncepcję szlag trafił.
            Oboje wpatrywali się we mnie z oczekiwaniem i zdziwieniem.
 - Może pani nam wyjaśnić o co chodzi? – powiedziała Maxine, przybliżając się do męża.
            Pokiwałam głową. Przez moment próbowałam zahamować nowe łzy, ścierałam stare, wiedząc, że tusz pozostawia czarne smugi pod moimi oczami. W końcu dałam za wygraną. Z uśmiechem, chociaż łzy dalej spływały z moich policzków, spojrzałam na tą dwójkę, naprawdę przerażoną obcą kobietą, która wtargnęła w ich życie.      
            Nick przekrzywił głowę i zmrużył oczy. Widziałam jak spoglądał w moją twarz, chociaż nic jeszcze nie powiedziałam. Zbliżył się do Maxine i coś szepnął. Mimo, że nie dosłyszałam co, domyśliłam się.
 - Nie patrzcie tak na mnie. Łatwiej było uwierzyć w duchy, co?
            Dopiero w tym momencie Nick spojrzał na mnie jakoś inaczej. Przez moment tylko na mnie patrzył, ale ja już wiedziałam, że mnie poznał.
 - Nick – załkałam. – To ja.
            To on rzucił się na mnie. Żadne z nas już nic nie dopowiadało. Wystarczyło to zdanie, aby i on zaczął płakać, przygarniając mnie mocno do siebie. Czułam jego zapach; taki podobny do tego, którego czułam każdego dnia w szkole. Czułam silne ramiona obejmujące mnie, pokazujące mi, że żyję.
 - Jak? JAK?! – krzyknął, odsuwając mnie od siebie.
            Maxine spojrzała na nas oboje. To wszystko było takie… takie dziwne. Spodziewałam się, że albo będę wiele godzin tłumaczyć im kim jestem, albo że poznają mnie oboje.
 - O co chodzi? – zapytała kobieta, patrząc to na mnie, to na Nicka.
 - Maxine – szepnęłam, podchodząc do niej. – To ja. Even.
            Od razu z jej twarzy uciekła złość i zażenowanie. Przyglądała mi się, szukając w mojej twarzy właśnie mnie.
 - Ale… przecież Even…
 - Nie żyje – dokończyłam za nią. – Ale najwidoczniej Ten u góry, stwierdził, że mam jeszcze pożyć.
            Myślałam, że mi nie uwierzy. Że wyrzuci mnie ze swojego domu, uznając za wariatkę. Jednak ona przygarnęła mnie do siebie, od razu zaczynając płakać. Czułam się taka szczęśliwa. Byłam z nimi. Wierzyli mi, chociaż tak naprawdę nie mieli ku temu powodów.
 - Jak to możliwe?
            Pokręciłam głową.
 - Sama nie wiem. Ale tu jestem. Teraz naprawdę.
            Maxine przygarnęłam mnie ponownie. Łzy, które spływały nam po twarzy, współgrały z uśmiechami, które rozkwitły na naszych twarzach. Nick czekał cierpliwie z boku, a kiedy tylko jego żona mnie puściła, ocierając z twarzy łzy, przytulił mnie mocno, sprawiając, że ledwo mogłam oddychać.
 - No dobra – powiedział, puszczając mnie. – W tym momencie oczekuję jakiś wyjaśnień. Czegokolwiek – przyłożył dłoń do czoła. – Nie wierzę. Boże, co tu się wydarzyło?
 - Żebym ja sama wiedziała – zaśmiałam się, w końcu wchodząc do domu, gdzie mieszkali najbardziej bliscy mi ludzie.

            Usiadłam na miękkiej, czerwonej sofie, a obok mnie spoczął Nick. Położył dłoń na moim ramieniu, wpatrując się czule w moją postać. Maxine usiadła w fotelu naprzeciw nas, zagłębiając się w niego.
 - Dobrze się czujesz? – zapytałam ją.
 - A jak mam się czuć? – odparła. – To najcudowniejsza nowina, od czasu, kiedy dowiedziałam się, że będę mamą.
            Uśmiechnęłam się nieśmiało, patrząc na tych dwoje.
 - Nie tak to miało wyglądać – powiedziałam cicho, zagarniając włosy za uszy.
            Położyłam dłonie na kolanach, które jakby zaczęły mi się pocić.
 - No dobra. Zacznij od początku – zaproponował Nick, przykrywając moją dłoń swoją.
            Westchnęłam głęboko. Czułe spojrzenie Maxine, które spotkało się z moimi oczami, oddało mi niebywałej otuchy.
 - Tamtego dnia, kiedy odeszłam dalej… nie wiem jak to się wydarzyło. Po prostu zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, leżałam w szpitalu.
 - Gdzie? – dopytywał Nick.
 - W Bostonie. Obudziłam się w ciele niejakiej Natalie Brown, córki bogatego małżeństwa. Ona miała depresję i chorobę serca, a wcześniej próbowała się zabić, bo jej wieloletni chłopak próbował ją zgwałcić – opowiedziałam na jednym wdechu.
 - Chryste Panie – pisnęła Maxine.
 - To… to strasznie trudne. Ale… nie wiecie nawet jak się cieszę, że wy tak po prostu uwierzyliście.
            Oboje zerknęli na siebie.
 - Jesteś tak cholernie podobna do siebie – Nick pogładził mnie po czerwonych włosach. – Brakuje tylko czarnych ubrań i twoich sarkastycznych uwag i będzie idealnie.
            Uśmiechnęłam się na moment. Jednak moja twarz szybko ze smutniała.
 - Sądzicie, że mogłabym tak po prostu żyć jak dawniej? – zapytałam szeptem, patrząc na swoje stopy. – Wrócić to tego co było.
 - Minęło siedem lat – zauważył Nick. – Ziemia cały czas się obracała, a nieznani nam ludzie żyli jak dawniej. Ale to nie ma znaczenia.
 - My nie zapomnieliśmy – powiedziała spokojnie Maxine.
            Wstała. Idąc cicho w samych skarpetkach, usiadła obok mnie, po drugiej stronie. Oparła głowę na moim ramieniu, z cichym westchnieniem. Złapała mnie za dłoń, po czym bardzo delikatnie położyła ją sobie na brzuchu.
 - Kiedy umarłaś wiele straciło sens. Nie zdołałam się pożegnać, prosić o wybaczenie. Coś we mnie pękło – szepnęła. – Z jednej strony byłam tak szczęśliwa, że mam męża, a teraz i dziecko. Ale cały czas pamiętałam. Mówiłam do tego maleństwa ,,Szkoda, że nie poznasz swojej cioci. Była cudowną osobą’’. Ale teraz wróciłaś.
 - Nie potrafię w to uwierzyć.
 - Nie masz innego wyjścia – zawyrokowałam.          - Musicie wiedzieć tylko jedno.
 - Co takiego? – zdziwił się Nick.
 - Kocham was. Oboje równie mocno.
            Przytulili mnie od obu stron. Czułam ciepło bijące od ich ciał. Wiedziałam, że jestem w domu.

            Było blisko północy. Zmęczona Maxine położyła się i prawie od razu zasnęła. Ja zaś usiadłam z Nickiem na balkonie. Przez moment patrzyłam na światła, jasne i mocne w centrum, zaś obok nas świeciło tylko kilka lamp.
 - Musisz jej wybaczyć? – mruknął Nick, siadając obok mnie.
 - Co takiego?
 - Jest trochę podenerwowana – szepnął. –  Miała termin na cztery dni wstecz. Denerwuje się, że dziecku coś dolega.
 - Oh – jęknęłam. – Czemu mi nic nie powiedziała?
            Westchnął. Przez moment nic nie mówił, aż w końcu przeniósł zbolały wzrok na mnie.
 - Ona się strasznie stresuje – powiedział smutno. – Boi się, że nie da rady. Że nie będzie dobrą mamą.
            Prychnęłam.
 - Nie znam nikogo, kto by się najbardziej do tego nadawał. Nick – dotknęłam jego ramienia – oboje będziecie świetnymi rodzicami. To maleństwo nie może mieć lepszej rodziny.
 - Szczególnie, że teraz wróciła najlepsza ciocia świata – skwitował.
            Zaśmiałam się. Po chwili lekkiego wahania ułożyłam głowę na jego ramieniu, wpatrując się w gwiazdy i latarnie. Czułam ciepło jego ciała obok. Przypomniały mi się noce, kiedy to razem siedzieliśmy na trawniku przed jego domem. Jeszcze zanim Kevin zniknął, czasem rozpalał ognisko. Te czasy zniknęły już dawno temu, ale wówczas byłam wdzięczna nawet za taką noc.
 - Strasznie za tobą tęskniłem – szepnął. – Nikt nie potrafił być taki jak ty.
            Uśmiechnęłam się delikatnie.
 - Ja też za wami tęskniłam. Musiało minąć te cholerne siedem lat, aby mogła wrócić.
 - Mogło to być nawet dwadzieścia. Dalej tak samo cię kochamy.
            Przygarnął mnie do siebie. Wiedziałam, że zawsze mogę na niego liczyć. Cieszyć się jego powodzeniem, radością. Smucić wraz z nim. Bo właśnie on był moim prawdziwym przyjacielem.
 - No dobra. Mimo wszystko chcę wiedzieć jak się czujesz – rzuciłam. 
 - A jak mam się czuć? – jego uśmiech rozciągnął się po całej twarzy. – Mam cudowną żonę, dziecko w drodze i ukochaną przyjaciółkę, która wróciła z zaświatów.
            Przewróciłam oczami.
 - Mówię o twoim zdrowiu fizycznym. Widzę, że dalej utykasz.
 - Chodzę na rehabilitacje. Jest lepiej, ale czasami…
 - Jest źle? – kończę za niego. – Mówisz o tym Maxine?
 - Nie chcę jej stresować, ale ona sama to widzi.
            Spojrzałam na niego, lecz nic już nie powiedziałam. Był dorosły i podejmował swoje decyzje. Ale po cichu zapisałam sobie w głowie, że kiedyś wrócę do tego tematu.
            Zapadła cisza. Nie była ona ani trochę krępująca; należała do tych, kiedy sama obecność drugiej osoby całkowicie ci wystarcza.
 - Widziałeś się z nim? – zapytałam, wbijając wzrok w niebo.
            Zmarszczył brwi, jakby zastanawiając się o kim mowa. Minęła chwila, kiedy zrozumiałam.
 - Raz. Na cmentarzu.
 - Czy on… wyglądał lepiej?
 - Nie – odparł pewnie. – Dalej wyglądał jak siedem nieszczęść.
            Westchnęłam. Miałam nadzieję, że po moim odejściu Logan sobie poradzi. Zacznie żyć – doceniać najdrobniejsze aspekty swojego istnienia.
 - Nie powiedziałaś mu jeszcze? – dociekał.
 - Nie – pokręciłam głową. – Chciałam, żeby ułożył sobie życie beze mnie.
            Spojrzał na mnie pytająco. Przyciągnęłam do siebie kolana, które objęłam ramionami.
 - Czasem się budziłam. Bałam się, że zapomnę o swoim dawnym życiu. A gdybym mu powiedziała, a następnego dnia byłabym już Natalie?
 - To niemożliwe – pokręcił głową.
  - A dlaczego nie? Nie żyłam siedem lat. A teraz proszę!
            Oparłam głowę na kolanach.
 - Powiem mu. Tylko najpierw chciałam wrócić do mojego dawnego życia. Chociaż… po części.
            Zrozumiał mnie. Byłam mu za to niezwykle wdzięczna. Cały świat stał na głowie, ale on mnie rozumiał. Dalej był kimś komu mogłam zaufać.
 - Niedawno uważałem widzenie duchów za nienormalne – rzucił. – Teraz to odwołuje.
            Zaśmiałam się. Miał rację – ja też zaczynałam uznawać swoje dawne życie za nawet normalne.
            Maxine coś krzyknęła. Nick prawie od razu się zerwał na nogi, już kierując się do drzwi od balkonu.
 - Pewnie jakaś zachcianka – mruknął pod nosem.
            Zrozumiałam to. Siedziałam dalej na podłodze, wpatrując się jak samotne auto przejeżdża przez ulicę i znika na zakręcie. Lampa stojąca na oko pięćdziesiąt metrów dalej mrugała co siedem sekund. Widziałam takie drobiazgi. Dostrzegałam je, bo, jak mi się zdawało, zaczynałam również doceniać życie – jego najmniejsze gesty.
 - Even! – wrzasnął Nick.
            Spojrzałam w jego kierunku. Był strasznie blady. Spojrzał na mnie z błaganiem w oczach.
 - Chyba nie zachciało jej się lodów…
 - Even, ona chyba rodzi – pisnął mój przyjaciel, po czym znowu zniknął.
            Zerwałam się. Wbiegłam do domu, żeby wpaść do sypialni, gdzie w nocnej koszuli i skłębionej pościeli leżała Maxine – była podobnie jak jej mąż bardzo blada. Uniosła wzrok. 
 - Even.
 - Spokojnie – rzuciłam się do niej. – Oddychaj. Będzie dobrze. Pojedziemy do szpitala.
            Jej oddech się uspokoił, ale dalej była przerażona. Rozumiałam ją. Wiele się wydarzyło. Modliłam się tylko, aby wydarzenia minionego dnia, nie odbiły się na dziecku.
 - Nick, wyprowadź auto z garażu – rzuciłam w kierunku chłopaka.
 - Even – jęknęła cicho Maxine. – On nie powinien prowadzić.
 - Wiem, nie martw się. Ja poprowadzę.
            Uśmiechnęła się. Dalej była blada.
            Kiedy Nick się pojawił, oddychał szybko. Mnie zaś zdziwiło jaka byłam spokojna.
 - Byłaś na jakieś szkole rodzenia? – zapytałam Maxine, pomagając jej wstać.
            Pokiwała szybko głową.
 - Odeszły ci jakieś wody czy coś?
            Ponownie przytaknęła.
 - No to nieźle – podsumowałam.
            Pomogłam jej wgramolić się na tylnie siedzenie auta, zaś Nick ze zręcznością zapiął pas, uważając na jej brzuch, a w następstwie usiadł obok i trzymając ją za rękę, instruował, że wszystko w porządku.
 - Komu w drogę, temu czas – mruknęłam pod nosem, przekręcając kluczyk w stacyjce.
            Silnik obudził się do życia. Z lekkim przerażeniem nacisnęłam sprzęgło, aby wrzucić bieg. Bardzo dawno nie prowadziłam. I chociaż bałam się cholernie bardzo tego, jak mam w ogóle trzymać kierownicę, spoconymi rękoma, zaczęłam cofać.
            Kiedy wyjechałam na drogę, westchnęłam i przymknęłam oczy. Jednak już w następnym momencie wcisnęłam gaz, aby włączyć się do ruchu.
            Rzuciłam okiem w lusterko. Trafiłam w idealnym momencie, nie ma co. Moja przyjaciółka właśnie rodziła. A ja byłam przy niej.
            To był właśnie prawdziwy cud.
  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz