sobota, 10 października 2015

Rozdział dwunasty

Dalsza część pogrzebu była taka jak zawsze. Było jeszcze kilka mów, w tym ojca i matki, dyrektorki oraz kilka szeptanych słów Nicka i jakiś koleżanek z biblioteki. Wszyscy wspominali o tym jaka była wspaniała, a kiedy mówili, że pozostanie w naszych sercach, niepewnie patrzyli na mnie. Moja mowa musiała zrobić na nich niemałe wrażenie. Jej tata popłakał się tak bardzo, że nie mógł dalej mówić. Matka uroniła ,,łzę’’ pozwalając by spłynęła po policzku, aby się zbytnio nie rozmazać. Zasadniczo zachowała się chamsko; zazwyczaj wisiała na ramieniu nowego chłopaka, którego Monique nienawidziła. Tak, powiedziała mi o tym. Tylko mi. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę.
            Mimo, że jej matka była temu przeciwna, pan Startton poprosił mnie, abym razem z nimi robiła najbardziej ważne rzeczy. Rzuciłam grudkę ziemi na trumnę oraz różę. Cały czas trzymałam się jakoś.
Do czasu.        

Wszyscy z bardzo wielkim szacunkiem stali przy grobie Monique. Teraz nie było już nawet trumny. Tysiące sztucznych kwiatów, jak i żywych zdobiło ogromną skrzynię, w której centrum znajdowało się tylko wiele piachu.
Staliśmy nad jej grobem; ci najbardziej wytrwali. Praktycznie pod koniec jakaś stara baba tak się popłakała, że musieli ją wyprowadzać. Kilka pań stało na uboczu i o czymś rozmawiało; to chyba te typowe babcie, które chodzą na każdy pogrzeb tylko po ty, by popatrzeć i wszystko komentować. Takie to mają super życie. Typowe zjawisko.
Później kondolencje. Słowa sypały się gradem pociech: ,,Jaka ta pańska córka była wspaniała’’, ,,Nikogo nie będzie nam bardziej szkoda’’, ,,Łączymy się w bólu’’’ i inne brednie. Najbardziej było mi szkoda ojca Monique. Stał przy byłej żonie, która zwracała na niego tyle samo wiele uwagi, co na zawartość kieszeni mężczyzn z zakładu pogrzebowego. Na domiar złego, ciągle był przy niej ten jej cały ,,przyjaciel’’. Warto jeszcze postudiować pisanie sarkastyczne, bo raczej nikt z czytelników nie dostrzegł mojej ironii dla słowa przyjaciel. Jest to raczej delikatnie mówiąc jej nowy partner. A propos, od kiedy jestem delikatna? Jednym zdaniem to jej kochanek lecący tylko na jej kasę. Ale w to nie wnikam.
Pan Startton zaprosił mnie na stypę. Widać było, że czerpie z mojej obecności jakąś otuchę. Przykładowo kiedy zerkał na naszyjnik na mojej szyi uśmiechał się smutno, ale jednak uśmiechał.
W momencie kiedy szłam do swojego auta sczepiła mnie była żona wyżej podanego pana. Wprost buzowała, a po jej minie wywnioskowałam, że raczej nie chce mnie zaprosić na lody. Ręce trzymała blisko ciała, a dłonie złożyła w pięści. Miałam chwilę by przyjrzeć się jej ubiorowi. Miała sukienkę, z jak na mój gust, za bardzo głębokim dekoltem. Była krótka, znacznie krótsza od mojej, a moja ,,kreacja’’ zdawała mi się nie za przyzwoita jak na pogrzeb. Na nogach miała połyskujące rajstopy i bardzo, bardzo wysokie szpilki (trzeba mieć nie równo pod sufitem by umieć na czymś takim chodzić). Do tego ostry makijaż, tipsy, wypasiona fryzura, a no i oczywiście jakąś tandetną biżuterię, wiadomo, że bardzo drogą.
 - Nie wiem co ten nieudacz…mój były mąż sobie wyobraża, ale nie rozumiem jak mógł cię zaprosić na stypę po mojej kochanej córeczce – rzekła. Czekałam, aż powie cokolwiek dalej, nie mówiąc w tym czasie ani słowa. – Ta uroczystość ma uczcić jej pamięć, a ty ją tylko bezcześcisz.
 - Co? – wtrąciłam w małej przerwie kiedy po tym krótkim zdaniu łapała oddech.
 - Chcesz wiedzieć co? – Wyprostowała się, będąc ode mnie może z piętnaście centymetrów większa. – Moja jedyna córka zmarła przez ciebie! Jesteś potworem, który miał czelność pojawić się w jej dniu. Zniweczyłaś ten doniosły nastrój kiedy wszyscy ją czciliśmy, swą szatańską przemową, gardząc jej niebywale podniosłą pamięcią. Nie jesteś potworem, ale pomiotem szatana!
 - Ja jestem potworem? – syknęłam. – To nie ja rujnowałam jej życie od zasranego dnia, kiedy to pewna kobieta, przepraszam ty, bo nawet na pani nie zasługujesz, postanowiła sprawić sobie córeczkę, nie potrafiąc się zająć niczym innym jak tylko samą sobą!
 - Ty ladacznico – straciła swój temperament. – Jak śmiesz mówić takie oszczerstwa!
 - Ja przynajmniej nie chowam się za zasłoną idealistycznej mowy!
 - Nic nie rozumiesz, diablico – wysapała przez zęby. – Zamordowałaś moją córkę! Doskonale wiem, że to przez ciebie wpadła pod tą potworną ciężarówkę, a potem aby uniknąć konsekwencji uciekłaś!
 - Jak możesz tak kłamać?! – wrzasnęłam jej w twarz. – Ty jesteś ostatnią dziwką, która puszcza się na lewo i prawo nie mając ani miejsca, ani nikogo kto by się tobą przejął. Szkoda, że to Monique nas opuściła, a nie ty!
            Dobrze widziałam jej ogień w oczach. Straciła już wcześniej swój doskonały rezon, zaciekle się kłócąc wiedziałam jak to się skończy. 
 - Nie. Masz. Prawa. Nazywać. Mnie. Dziwką - wrzasnęła tak głośno, że aż mi w uszach zahuczało. 
Po tych słowach uderzyła mnie w twarz. Ból był niebywale duży, piekło mnie jak cholera. Kiedy przejechałam dłonią po policzku poczułam jego gorącą powierzchnię, która niemal parzyła moją dłoń. Jednak nie pozwoliłam sobie na słabość. Od razu się wyprostowałam i spojrzałam kobiecie w oczy. Miała dziki wyraz twarzy, na której górował diabelny uśmiech. Miałam ogromną ochotę zedrzeć jej go z twarzy, ale się powstrzymałam. Nie mogłam się zniżyć do jej poziomu, który był nad zwyczaj niestandardowy. Zamiast jakichkolwiek rękoczynów uniosłam tylko głowę i bez słowa odeszłam idąc z dumnie uniesioną głową. Choć nadal czułam na policzku jej dłoń, nawet opuszkiem palców nie dotknęłam swojej twarzy.
            Przez myśl mi nawet nie przeszło, aby w jakiś sposób się na niej zemścić idąc na stypę. Nie wiele mi by to dało. Liczna rodzina i przyjaciele uznali, by moje oskarżenia za oszczerstwo. Doskonale o tym wiedziałam; Monique mi wspomniała. Wszyscy żyli w przeganianiu, że przykładna rodzina Startton’ów rozpadła się z winy mężczyzny, który rzekomo nie potrafił być przykładnym panem domu i przedstawicielem rodu. On zawinił, a natomiast jego żona była aniołkiem, który aż lśnił niewinnością. Przez tą ,,rzeczywistość’’, podczas mojej przemowy każdy słysząc słowa oczerniające panią Startton robili obrażone miny, a ich myśli wysyłały mnie do samych czeluści piekieł. To się nazywa dzisiejsza prawda.
            Udałam się więc do domu. Nie chodziło mi, że mam zamiar tam przebywać, co to, to nie. Po prostu chciałam zrzucić z siebie cichy, które przylegały do mnie niczym fałszywa maska. Kiedy tylko weszłam do domu (był otwarty) przywitała mnie sprzątaczka, której oczy mało z orbit nie wypadły na mój widok; raczej chodziło jej o to, że byłam w sukience. Minęłam ją tylko bez słowa udając się do mojego pokoju.
            Gdy się tylko w nim znalazłam ściągałam tą potworną sukienkę, rzucając ja na łóżko, po czym pokierowałam się do łazienki. Tam poprawiłam swój makijaż; na pogrzeb pomalowałam się w miarę delikatnie, ale teraz moje oczy tonęły pod czarnym cieniem, a rzęsy uginały się pod tuszem. Stojąc w samej bieliźnie wyciągnęłam z szafy parę dżinsów i top gustownie podarty na plecach. Miał nadruk z bardzo miłym napisem – wolę go nie tłumaczyć, z uwagi na bardziej wykwintnych czytelników, którzy zapewne i tak już sobie rwą włosy z głowy, ale no cóż takie życie.
            Zestaw do ubrania (w czarnej barwie) znalazł się na mnie szybciej niż tego chciałam. Czułam się w spodniach jak we własnej skórze. Na nogach pozostawiłam trampki, a kolczyk w nosie zmieniłam z małego kryształka w kolczyk w kształcie czaszki – wiem mam do nich wielki sentyment. Czarne włosy wyjątkowo zebrałam w koka, pozostawiając tylko grzywkę z boku. Pomyślałam jeszcze o kurtce wiszącej na wieszaku w korytarzu. Była jeszcze zima, dokładnie jej środek, ale wyjątkowo nie było śniegu. Sięgnęłam jeszcze po torbę wiszącą na obrotowych krześle. Była zrobiona z dżinsu, z licznymi przetarciami, przypinkami z nazwami zespołów, różnymi napisami oraz łańcuchami poprzyczepianymi w różnych miejscach. Wrzuciłam do niej kilka rzeczy, wyszłam z pokoju i ruszyłam po schodach. Akurat na dole stała nasza sprzątaczka – Elisa. Spojrzała na mnie czekając na polecenia. Dobrze wiedziała, że do mojego pokoju nikt nie ma prawa do tak sobie wchodzić. Na początku pracy w tym domu, już prawie trzy lata temu, rozmawiała ze mną, była radosna, jak na młodą kobietę przystało (jak wszyscy wiedzą, są pewne wyjątki). Jednak po czasie spostrzegła, że jestem inna niż wszyscy więc zostawiła mnie w spokoju, słuchając już tylko moich poleceń.
 - Do mojego pokoju masz nie włazić – pouczyłam ją tylko, sięgając po moją skórzana kurtkę. Złapałam za klamkę i obejrzałam się na nią, unosząc brew. – Zrozumiałaś?
 - Oczywiście, proszę pani – powiedziała cichutko, wracając do sprzątania.
            Wszyłam z domu, donośnie trzaskając drzwiami, dając jej do zrozumienia, że ja mam tu władzę. Mój pokój był jedynym pomieszczeniem, gdzie jej szczupły nosek nie miał dostępu. Tam nie docierały jej miotły i szczotki. Sama o niego dbałam.
            Szłam chodnikiem, od czasu do czasu kopiąc w jakiś zabłąkany kamień. W pewnym momencie naszła mnie niecodzienna myśl. Skręciłam w jedną z bocznych uliczek wchodząc do dość małego sklepu. Podeszłam do jednej z półek, zawsze szeroko opatrzonej, nawet kiedy pozostałe świeciły pustkami. Sięgnęłam po dwie puszki, wyciągając jednocześnie portfel z torby. Kiedy podeszłam do kasy, ekspedientka spojrzała na mnie podejrzliwie widząc w moich rękach dwie puszki piwa, i to wysoko procentowego. Jednak zignorowałam jej spojrzenie podając jej puszki do skasowania. Ona nic nie mówiąc odłożyła je na blat, patrząc na mnie nadal. Po chwili się odezwała:
 - Ma pani ukończone osiemnaście lat ? – zmarszczyła brwi kryjąc kwaśny uśmiech wpływający jej na twarz. Widać radość sprawia jej każdy przyłapany na kupowaniu alkoholu małolat, któremu się nie udaje dokonać zakupu.
 - A nie wyglądam? – zapytałam, śmiejąc się przy tym cichym chichotem.
 - Dowód poproszę – skitowała mnie sklepowa, bez cienia uśmiechu.
            Otworzyłam portfel. Ominęłam przegrodę z pieniędzmi, sięgając po dokumenty. Fałszywy dowód (nie zapominajmy, że nie jestem pełnoletnia) trzymałam na samym dole. Zanim udało mi się go wygrzebać, kobieta za ladą uśmiechnęła się obleśnie sądząc, że po prostu go nie mam. Znalazłam dowód, kartę od bankomatu, paszport, jakieś papiery, aż w końcu wydobyłam upragniony kawałek plastiku.
 - Proszę – podałam go sklepowej z nieukrywanym uśmiechem triumfu. Ta zrobiła tylko kwaśną minę nic nie mówiąc.
            Później skierowałam się na stary most. Było mi dziwnie lekko, jakbym już wypiła te piwa, coś mi we mnie samej nie grało. Podniosłam dłoń do oka i aż się zdziwiłam jak mój policzek i okolica wokół oka była spuchnięta. Zapewne musiałam teraz wyglądać jak baran, ale kompletnie o tym zapomniałam. Trochę żałowałam, że Elisa nadal nie rozmawiała ze mną, bo na pewno by o mojej twarzy napomknęła.

            Doszłam do mostu, a tam wepchnęłam się w jakiś stary kąt, gdzie mogłam w spokoju siedzieć. Tam wyjęłam najpierw telefon i w jego wyłączonym ekranie przejrzałam się, by zobaczyć stan mojego policzka. Był mocno spuchnięty, nawet dosięgało oka, gdzie już począł robić się siniak. Szybko schowałam telefon z powrotem do torebki, a wyciągnęłam puszkę. Kiedy już ją otworzyłam pociągnęłam z niej spory łyk piwa, a jego ciepło rozpłynęło się po moim ciele. Dopiero, gdy napiłam się jeszcze z dwa razy odstawiłam puszkę na beton, a sama pogrążyłam się w myślach. Cały czas czułam pulsujący ból na policzku, ale jeszcze gorszy palił moje sumienie, kiedy przypomniałam sobie potworne wspomnienie.
            Dokładnie tak samo uderzyłam Monique w dniu jej śmierci. Nie mam pojęcia dlaczego akurat w tej chwili powróciły do mnie straszne momenty przeszłości. Jej słowa, jakby wykute w moim umyśle: ,,Ty jesteś psychiczną, egoistyczną świnią chorą umysłowo!’’. Jej wzrok, mówiąc aż za wiele kiedy ją uderzyłam. Ona kiedy wpada pod ciężarówkę.
 - Przestań! – złapałam się za głowę, jakby chcąc wypędzić z niej potworne wspomnienia.
            Całe życie żyłam bez wyrzutów sumienia, aż tu nagle jeden moment, jeden durny wypadek, z mojej winy. Nagle moje ciche sumienie, żyjące własnym światem odzywa się tak po prostu i tak boleśnie. I czy wszystko musi mi tak dobitnie o tym przypominać.
            Uderzyłam mocno we fragment betonu obok mnie. Ręka zapiekła jeszcze bardziej niż twarz co wcale nie sprawiło, że poczułam się znacznie lepiej. Wypiłam jednym duszkiem resztę piwa (wcale nie było jej tak mało) i otworzyłam następną puszkę. Kręciło mi się już w głowie, ale dawałam za wygraną. Wychlałam drugą puszkę, a w głowie aż mi szumiało – w końcu puszki wcale nie były małe, a sama ich zawartość mocna. Przyjemny szum zasłonił nieznośne sumienie, a ból w twarzy i dłoni zelżał. Powoli odpływałam, jednak jakaś cząstka mnie musiała jeszcze pracować, przypominając mi o pewnym  dniu. Bolesnym.

            Małe dzieci mają to do siebie, że lubią robić to co się mi zabrania, a to co mogą robić jest nudne. Są jeszcze te wypadki kiedy to dzieci usłuchają, ale są też te, gdzie postąpią jeszcze gorzej.
            Miałam jakieś niecałe osiem lat. Matka w tym okresie szczególnie miała mnie dość; z dwóch powodów. Pierwszy polegał na tym, że przejawiłam właśnie pierwsze okresy naprawdę ogromnego buntu, a drugi polegał na nie do końca wyjaśnionych jej chorobach. Prawdopodobnie przechodziła pierwszy okres menopauzy, ale w to już nie będę wnikać. Przyszła do niej jakaś bardzo ważna ,,koleżanka’’ jak się wyraziła. Kazała mi siedzieć w pokoju, nie wychodzić, a już szczególnie nie mówić nic dotyczącego wyglądu owej pani.
Niby jej posłuchałam. Siedziałam w swoim pokoju odbijając małą piłeczką do tenisa ziemnego o ścianę. Potwornie się nudziłam. Jako ośmioletnia dziewczynka już nie bawiłam się niczym, a więc nie miałam co robić. Już w tamtym okresie powoli zaczęłam coś czytać, szczególnie po tym jak raz w bibliotece na lekcji mieliśmy wybrać sobie jedną książkę. Wszystkie dziewczyny wzięły coś o jakiś księżniczkach, chłopcy o samochodach, a ja dyskretnie powędrowałam na literaturę młodzieżową. Sięgałam po pierwszą lepszą książkę. Na okładce miała wielki nóż, a w tyle kałużę krwi, która świetnie wyglądała. Bez niczego wzięłam ją idąc z innymi dziećmi do bibliotekarki. Kiedy sięgnęła po moją książkę, aż się przeraziła.
 - Na pewno chcesz tę książkę? – zapytała z uśmiechem, skrywającym grymas.
 - No tak – odpowiedziałam.
 - A nie wolisz czegoś…bardziej…dla dziewczynek – wyjąkała.
 - Chcę tą.
            Później nic nie powiedziała. A ja gdy tylko znalazłam się w domu wzięłam książkę w ręce i zaczęłam czytać. Jako względnie młoda osoba nie czytałam jeszcze za płynnie, a większość słów stanowiło dla mnie zagadkę. Jednak mimo wszystko czytałam.
            Siedząc w swoim pokoju tamtego dnia do przeczytania został mi jakiś rozdział. Ułożyłam się więc na łóżku i czytałam. Szło mi to coraz płynniej, ale cały czas miałam problem z przeczytaniem kilku wyrazów. Kiedy wymówiłam jedno na głos jego znaczenie wciąż było dla mnie tajemnicą. Mimo przestróg mamy bym nie schodziła na dół do salonu. Jednak przyjemność sprawił by mi ten mały bunt, więc mimo wszystko poszłam. Z kuchni dochodził miły zapach cynamonu, jedynych ciastek, które moja matka umiała upiec. Z samego salonu dobiegał mnie radosny śmiech i dwa żeńskie głosy. Oczywiście gruby głos mojej matki łatwo rozróżniłam, ale pozostały był dla mnie obcy. Kiedy weszłam do pokoju ujrzałam mamę siedząco naprzeciwko fotela ustawionego do mnie tyłem. Obcej pani widziałam tylko głowę, a reszta była ukryta za fotelem. Mama trzymała filiżankę w dłoniach i siorbała z niej napój do czasu, aż mnie dostrzegła. Na ułamek sekundy miała na twarzy grymas, ale zaraz uśmiechnęła się promiennie. Wstała i przeprosiła towarzyszkę.
            Podeszła do mnie i wyprowadziła do kuchni. Ta oparła się o blat wysepki i posłała mi mordercze spojrzenie, pod którego napięciem większość osobników mogła by uciec z płaczem, ale nie ja. Po prostu stałam i czekałam, aż mama się uspokoi.
 - Czego chcesz, smarkulo? – syknęła, prawie plując jadem.
 -Chciałam tylko zapytać o pewne słowo, które przeczytałam w książce – powiedziałam potulnie.
 - Mówiłam ci, że masz siedzieć w pokoju – zignorowała moje słowa. – A ty tu przyłazisz.
 - Chciałam się tylko zapytać i sobie pójść…
 - …pytaj – przerwała mi ze złością. – I idź sobie.
 - Dobrze – obiecałam. – Tak więc co oznacza słowo seks?
            Mama zrobiła minę jakbym ją co najmniej uderzyła. Wpatrywała się we mnie karcącym wzrokiem, a ja nie mogąc pojąc o co chodzi stałam tam i czekałam na wytłumaczenie dziwnego słowa. Jednak po kilku minutach nadal dostałam tylko tępy wzrok rodzicielki. Już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale przerwała jej kobieta wychodząca do kuchni.
 - Kochana widzę, że potrzebna ci chyba rada w opiece nad dzieckiem – wyćwierkiwała słodkim głosikiem.
            Odwróciłam się do kobiety, od razu rozumiejąc czemu mama zabroniła mi jakichkolwiek uwag na jej temat. Jednak ja nie umiałam utrzymać mego zawziętego języka przed uwagą, która cisnęła się na moje usta, wypychając się bardzo zgrabnie. Już nie mogąc się powstrzymać powiedziałam:
 - Ale jesteś tłusta!
            Z jej twarzy momentalnie zniknął uśmiech. Zrobiła się czerwona na całej twarzy, a na szyję wystąpiły jej czerwone palmy. Usta zacisnęła w wąską linię, a w oczach zapłonął ogień. Z oburzoną miną prychnęła, obracając się na pięcie w stronę salonu. Tam zgarnęła swoją różową torebkę i z nadal czerwoną twarzą wyszła z salonu na korytarz, gdzie z wieszaka zabrała swój płaszcz oraz kapelusz z szerokim rondlem. Prychnęła ponownie, łapiąc za klamkę drzwi wejściowych. Mama zdążyła już ją dogonić, ale ta tylko się odwróciła i oznajmiła:
 - Zapomnij o wszystkim co ci proponowałam. Nie będę pracować z kobietą, która nie potrafi wychować dziecka, na tyle dobrze, aby nie rzucało kłamstwami na prawo i lewo!
            I trzasnęła drzwiami. Jeszcze zanim wyszła zdążyłam popatrzeć na zwały jej tłuszczu które kryły się pod jedwabną sukienką, odsłaniającą jeszcze bardziej obleśne nogi, z rozstępami, zakrytymi rajstopami. Stopy zaś wylewały się z butów na obcasie,
 - Nie daruje ci tego! - mama odwróciła się w moją stronę. - To była dla mnie prawdziwa szansa na sukces, ale ty - potworze - zniszczyłaś ją!
            Podeszła do mnie w okamgnieniu. Gdy wymierzyła mi paskudny policzek zamknęłam oczy, nie chcąc widzieć nienawiści w jej wzroku. Ból był niewyobrażalnie wielki, na tyle, aby zachował się na bardzo długo.

            Z moich oczu wylewało się pełno łez. Trzymałam się za policzek, który zapiekł teraz podsycony mocą wspomnienia. Mając osiem lat doświadczyłam prawdziwej nienawiści z ręki własnej matki, która nigdy nie przeprosiła. I nigdy nie przeprosi.
            Później nie zachowałam się jak inne osoby w moim wieku. Podniosłam się spojrzałam w surową twarz rodzicielki, po czym po prostu odeszłam. Mając ją głęboko gdzieś. Ją i każde jej słowa.
            Tamtego dnia odkryłam swój zrujnowany most. Wtedy jeszcze nie było na nim Maggie, ale mimo wszystko był dla mnie ważny. Jeśli wierząc przeznaczeniom, to właśnie los mnie tam przyprowadził.
            Długo zastanawiałam się czemu mama, aż tak bardzo mnie nie cierpi: choroba z dzieciństwa, jakiś wypadek, złe wspomnienia. Przeanalizowałam każdą możliwą opcję. Myślałam o tym strasznie często. Nikomu o tym nie wspominałam.
            Nie miałam wtedy pojęcia jak daleko jestem prawdy.

            Otóż początek i koniec pogrzebu, stworzył Nową Erę. No, może nie erę, ale coś w rodzaju stanu umysłu tz. Załamanej Even. Od tamtego dnia wszystko mnie przytłaczało: własna matka, rodzicielka najlepszej przyjaciółki, a no i śmierć najlepszej przyjaciółki. To wszystko razem dało powód do niechodzenia do szkoły, załamania nerwowego i nie opuszczania łóżka. Jeśli ktoś sądzi, że szacowna pani Amanda Alians zatroszczy się o córkę to jest w WIELKIM BŁĘDZIE. Raz, jeden raz sprawdziła czy jestem w pokoju i nic nie powiedziała. Cała ona.
            ,,Monique nie żyje. To moja wina.'' - Myśl ciągle błądząca w mojej głowie.
            ,,Moja wina.'' - Ciągły ból sumienia.
            ,,Moja wina.'' - Moja wina.
            Nie wiem czy ktokolwiek kiedyś tego doświadczył. Sumienie cięższe od każdej nowej myśli. Ten ciągły ból nie ma końca. Czemu nagle nie umiem się temu przeciwstawić?

            Tydzień. Tyle trwała moja mordęga. Nie umiałam jeść, spać, czytać, chodzić, normalnie funkcjonować. Pod koniec tygodnia ktoś w końcu się mną zainteresował,
 - Nie możesz ciągle leżeć - zganił mnie Nick. - Co niby takiego się stało, że wielka Even Niebojaźliwa nagle została przez coś zmieciona.
 - To moja wina - wymamrotałam w poduszkę.
 - Czego tam płaczesz? - drażnił mnie,
 - T-o m-o-j-a w-i-n-a - przeliterowałam mu wyraźnie.
 - Niby z czym? - uniósł brew. - Co  mogło cię pokonać? Skakałaś ze spadochronem, jeździłaś krosem po lodzie, łamałaś ręce i nogi, a nawet nie jęłaś, o mało się nie utopiłaś. CO NIBY SIĘ STAŁO?
            Usiadłam po turecku na wymiętolonej kołdrze. Długo wpatrywałam się w lustro widzące nad toaletką. Oczy miałam podkrążone, a na policzku nadal był mały już siniak o fioletowej barwie. Włosy sterczały w różne strony, ale gdzieś tam w środku był jeszcze kok zrobiony tydzień wcześniej. Miałam na sobie za dużą koszulkę ze malunkiem środkowego palca oraz męskie bokserki. Twarz była blada podobnie jak u ... Monique, gdy leżała na chodniku. Znowu ona.
 - To moja wina..że...ona - za-jąkałam się. - To moja...to przeze mnie Monique umarła.
 - Chyba żartujesz - Nick wyraźnie zbladł, szukając na mojej twarzy oznaki - Przecież to nie twoja wina. 
            Wpatrywał się we mnie dziwnym wzrokiem. Teraz na ustach nie błąkał się ironiczny uśmieszek.W głowie pewnie aż mu huczało. Przysiadł na łóżko, które ugięło się pod jego ciężarem. Schował twarz w dłoniach, załamał ręce. W końcu powiedział: 
 - Even, co ty takiego zrobiłaś? 
              Tak oto przyszedł do mnie ten moment. Ale nie zrobił tego tak jak oczekiwałam. Nie zapukał i poczekał, aż będę gotowa go przyjąć i powiedzieć prawdę Nickowi. Jednak ten moment zrobił to tak wrednie; po prostu wbił bez zaproszenia. Skąd niby teraz mam wziąć odwagę, aby cokolwiek mu powiedzieć i to jeszcze tak, by mi uwierzył a nie wyzywał od wariatek i chorych psychicznie? 
 - Ja...ja, wiedziałem że....ona...umrze - wyszeptałam nadal się jąkając. 
 - Jak mogłaś to wiedzieć - wyraźnie pobladł Nick. Potrząsł mną. - JAK? 
 - Jawidziałamjejwidmo - znów szeptałam tym razem bardzo szybko, na jednym wdechu. 
 - Co? 
 - Widziałam jej widmo - potem, zanim zorientowałam się co mówię, dodałam: - Nick, ja widzę duchy. 
              Nastąpiła głucha cisza. Potem wybuchły następne słowa Nicka: 
 - Chyba cię już całkiem porypało. 

niedziela, 28 czerwca 2015

Rozdział jedenasty


           Ile jest kroków od opuszczonej stacji metra do zakładu pogrzebowego? Równe trzysta dwadzieścia cztery. A ile od piekarni ‘’Ciotki Słodkości’’, (wiem, beznadziejna nazwa) do sklepu z używaną odzieżą, która pęka w szwach, bo nikt tam nie kupuje? Dokładnie dwieście sześćdziesiąt jeden. Oto moje zajęcie na umilenie czasu; liczenie kroków pomiędzy obiektami. Później zsumowałam to wszystko i miałam odległość dzielącą mój dom, a stary most. Dobra, przyznam się. Matma nie jest moim słabym punktem, zawsze byłam w niej dobra, ale ani razu się do tego nie przyznałam. Czemu? Nie sądzicie, że super to by wyglądało, gdybym miała na świadectwie same dwóje, a z matmy piątkę? No, nie przesadzajmy.
            Dotarcie do domu zajęło mi sporo czasu. Nie śpieszyło mi się do niego, bo wiedziałam, że w domu jest moja mama i zaraz zaczną się jej wykłady na temat uciekania, popilnuje mnie jeden, góra dwa dni, a później wróci do normalności. Taka jej natura.
            Przed drzwiami zawahałam się chwilę. Sama sobie na to pozwoliłam; sama idę do domu. Ale i tak wiele bym nie przetrwała poza domem. Wciąż jest zima, więc prędzej umarłabym z przeziębienia i tak dalej, niż z głodu itp. Jak tylko otworzyłam drzwi, nałogowo się lekko cofnęłam. Muszę się przyznać, ale takie wypady zdarzają się często. Później powrót do domu, gdzie na mój powrót czekają bliscy – no i Monique rzucająca mi się na szyję, za każdym razem, gdy wracałam. Wraz z tą myślą do mojej głowy powrócił obraz mojej przyjaciółki leżącej na ziemi, nieżywej. Martwej.
            Weszłam do domu. Już w holu ogłuszyła mnie głośna rozmowa. Rozpoznałam głosy: mamy, Nicka, Maxine, jakiegoś policjanta, a nawet Mattew i Cola. Zabawne jak zniknięcie jednej osoby łączy kilka innych. Weszłam do salony, gdzie wszyscy siedzieli na kanapie oraz fotelach. Stałam chwilę w drzwiach, pierwszy zobaczy mnie Mattew – na jego twarzy rozkwitł jasny uśmiech. Cole miał zapuchnięte oczy, które lśniły od łez. Nick z smutną miną siedział obok Maxine, a ta trzymała dłoń na jego kolanie, pocieszając go po cichu. Kiedy mnie dostrzegł skoczył w górę, podbiegając do mnie i przytulając. Może zwykle bym go odsunęła, ale nie wtedy. Zarówno on jak i ja potrzebowaliśmy w tamtej chwili wsparcia. Wtedy po raz pierwszy wzrok Maxine nie był wredny i zazdrosny, ale pełen współczucia. W tym momencie przyjęłam to uczucie z wdzięcznością.
            Jednak mama wraz z policjantem rozmawiała w najlepsze, nie przerywając nawet w momencie, kiedy mnie zobaczyła. Cała ona.

            Minęły zaledwie dwa dni odbył się jej pogrzeb. Dzień, którego zapomnienie nigdy nie będzie dla mnie łatwe.
            Pierwszy raz, samowolnie, ubrałam się w sukienkę, którą, tak się złożyło dostałam, od Monique. Była to zwykła kiecka, czarna, do połowy ud, z w miarę głębokim dekoltem, gdzie kilka fałd materiału zbierało się, tworząc dziwną plątaninę. Oczywiście w życiu bym się w tym nie pokazała, więc trochę ją podrasowałam. Na plecach, w wysokości od szyi do, lekko wyżej niż bioder pocięłam ją, a układ pociętego materiału wyglądem przypominał coś, na co napadły pazury kota. Szew na końcu sukienki sprułam i poszarpałam nożem. Była to raczej sukienka w wersji metalowej. Na oba ucha ubrałam stosowne kolczyki w kształcie skrzyżowanych mieczy. Jeśli ktoś się spodziewał, że ubrałabym szpilki, koturnie, obcasy lub paletki to był w wielkim błędzie. Po prostu trampki. Zwykłe, czarne.
            Kiedy wszyscy byli w kostnicy, modliliby się its. (czytaj: i te sprawy), ja udałam się za mały budynek. Kojarzyłam, że była tam ławka. Gdy już ją zobaczyłam, zdziwiło mnie to, kto tam jest. Tata Monique. Siedział z głową między dłońmi, cicho łkając. Mimo to podeszłam do niego. Miał na sobie dopasowany czarny garnitur, pod nim czarną koszulę, która mimo barwy widać było, że jest wyprasowana perfekcyjnie. Do tego idealnie zawiązany krawat no i czarne buty.
 - Dzień dobry – powiedziałam na tyle głośno, by usłyszał mnie przez swój szloch.
            Podniósł głowę i zdobył się na słaby uśmiech. Zawsze go lubiłam. Tolerował mnie mimo tego, jak się zachowywałam, ubierałam. To było dokładne przeciwieństwo jego byłej żony. Głównie takie przypadki dawały mi do myślenia, czemu tych dwoje nie są już razem.
 - Cześć – przywitał mnie przesuwają się na ławce. – Siadaj.
            Usiadłam obok niego. Długo żadne z nas niczego nie mówiło. W tym czasie pan Startton doprowadzał się do porządku. Wytarł oczy w wyciągniętą z kieszeni chusteczką. Kiedy był już w miarę, powiedzmy, w porządku zaczął w jakiś sposób ze mną rozmowę.
 - Ślicznie wyglądasz – pochwalił mój strój.
 - Od niej – podpowiedziałam. – To znaczy…trochę ją poprawiłam.
 - To raczej zrozumiałe – uśmiechnął się. – Moja córeczka raczej nie ma takiego gustu.          
            Łatwo zauważyć, że jeszcze nie pogodził się ze śmiercią córki. Wciąż mówił o niej w czasie teraźniejszym, nadal miał w głowie jej wyraźny obrazy, ciągle słyszał w głowie jej głos.
 - Niedługo miałaby urodziny, – posmutniał – tak bardzo nie mogła się ich doczekać. Poprosiła mnie żebym namówił matkę, by była wtedy u mnie. Jak zwykle zapomniała o tej okazji. Chciała zaprosić koleżanki pójść do kina i na pizzę. Normalny dzień, z odrobiną szaleństwa. Nie chciała też drogich prezentów, tylko coś małego i skromnego. Dlatego kupiłem jej to.
            Wyjął z kieszeni naszyjnik. Był to złoty naszyjnik z drobnymi oczkami. Na jego środku zwisał medalik. Małe serce, płaskie z lekkimi wypukłościami. Delikatnie dotknął krawędzi, serce nagle się otworzyło. W środku, na lewej połówce wygrawerowany był napis ,,Na zawsze’’. Na prawej stronie, tak drobnym drukiem, że ciężko było przeczytać pisało: ,,Każdy dzień jest wyjątkowy, magiczny. A ty musisz dbać, by było tak zawsze.’’
 - Chciałem jej dać coś niepowtarzalnego – załkał. – Te słowa zawsze mówiła moja matka. Kiedy jeszcze żyła powtarzała je Monique za każdym razem, gdy ją widywała. Chyba o nim zapomniała, w dniu aż jej wzór zmarł. Pomyślałem, że byłby na niej czymś cudnym – wsunął mi go w dłoń. – Wiem, że byłaś dla niej kimś ważnym. Dlatego chcę dać go tobie.
            Kiedy tylko skończył mówić ostatnie słowo poczułam ukłucie poczucia winy. Monique nadal by żyła gdyby nie ja. Może już włożyłaby ten naszyjnik na szyję. Żyłaby w pełni szczęśliwa.
 - Nie mogę…nie – pokręciłam głową.
 - Proszę – szepnął. – Zrób to dla mnie. Dla niej.
            Tymi słowy przekonał mnie. Zamknęłam serce i założyłam go sobie na szyję. Nigdy nie lubiłam biżuterii tego typu, ale się do tego nie przyznałam.
            Później oboje poszliśmy na cmentarz. Już napomykałam, że nienawidzę pogrzebów. Ale ten był jeszcze gorszy. Stałam na samym brzegu, obok jej ojca. Równo naprzeciwko mnie stał Nick w czarnym garniturze, obok niego, wsparta na jego ramieniu Maxine, ubrana w czarną sukienkę i ciemne szpilki. Obok płakał, właśnie PŁAKAŁ – Cole. Teraz już to rozumiałam. Połączyły mi się wszystkie wydarzenia: ich zetknięte dłonie na rzeźbie, jego krnąbrne uwagi na jej temat. To, że zawsze pozwalał jej iść z nami. On był w niej zakochany. Naprawdę zakochany.
            Moje rozmyślania przerwał głos wymawiający moje imię. Ktoś mnie wołał.
 - Even, możesz powiedzieć coś o swej bliskiej przyjaciółce?
            Podeszłam do księdza. W życiu nie zgodziłabym się na przemowę pogrzebową, ale wtedy za wiele oczu było zwróconych na moją twarz. Za dużo osób polegało na mnie i moich słowach. Może bym się nie odważyła, ale po części byłam odpowiedzialna za jej śmierć.

 - Ekhem – odchrząknęłam. – Może jeszcze wczoraj, może nawet dziś rano, nie nazwałabym jej moją przyjaciółką. To raczej nie w moim stylu. Jednak pewna osoba nauczyła mnie jak można cokolwiek powiedzieć o innych. Nie była ani wyśmienitą kaskaderką, nie była ani trochę dobra w malowaniu graffiti na ścianach, nie umiała przeklinać, pyskować, pokazać pazura. Była duszą kujonki, która całymi dniami mogłaby siedzieć z książką na kolanach. Zachowywała dystans do zła. Była czystym aniołkiem. Nie mam pojęcia, po kiego zawarłam z nią jakikolwiek kontakt, ale jedno wiem na pewno: miała w sobie coś niezwykłego. Umiała zmieniać ludzi. Stwarzała nam nowy świat. Sobie samej też. Kto normalny wytrzymałby z drącą się wiecznie matką, która za wiele wymaga. Z przyjaciółką, która nie wie co to normalność. Jednak widać, że ona nie jest normalna. Nie będę nikomu truła o tym, że pozostanie w naszej pamięci, sercu. Nie zrobiła niczego wartego zapamiętania. Po kilku miesiącach z naszych głów wyparuje jej obraz. Już nie będzie jej głosu marudzącego jak to dzisiejsza kartkówka była prosta. Już nie zamieni się z nikim sprawdzianem żeby ten ktoś zdał do następnej klasy. Już nie będzie ,,Monique’’. Nie będzie jej trucia o niedorzeczności. Nie będzie jej głupich książek. Nie będzie tego całego mówienia ,,Ty ogromna melepeto’’ albo ,,Pabo’’. Już nie zmieni nikogo. Nie będzie ,,Jaka ta Monique wspaniała’’; ,,Ależ ona mądra’’; ,,Cudowna’’. Wraz z jej ciałem opuszczonym do ziemi znikną wszystkie te pochwały. Cuda, dyplomy. Tak samo pamięć o niej. Będzie powoli blednąć. Nie spełni swoich marzeń. Nie zrobi magisterki. Zniknie. Tak samo jej ciało, rozłoży się w ziemi. Grób pewnego dnia zapadnie się, nie będzie już nikogo kto by go naprawił. Zwiędną kwiaty, potłuką się znicze – nikt nich ponownie nie zapali. Dziś wszyscy ją kochają. Ale niedługo o niej zapomnicie. Szybko cały nasz świat wróci do normy. Wiem to na pewno. Jedno muszę jednak przyznać: była cholernie dobrą przyjaciółką. Tak dobrą, że pozostawi wielką bliznę, za co szczerze już ją nienawidzę. Przyznam się będzie mi jej brakować. Naprawdę. Powiem to znów: była cholernie dobra. Bardzo. 

niedziela, 24 maja 2015

Rozdział dziesiąty

  Wiecie co jest najgorsze w łzach? Kiedy raz pozwolisz im płynąć to już nigdy nie przestaną lecieć. Po dziś dzień żałuję, że nie starłam tamtej pierwszej łzy, która spłynęła po mojej twarzy w momencie, kiedy Monique na mnie spojrzała. Od tamtej pory po moich policzkach płynęły strumienie. Czułam jak oczy mi puchną, a w ustach robi mi się sucho. Ludzie przebiegali obok mnie, a ja po prostu stałam i płakałam. Trochę byłam na siebie zła, ponieważ dawałam sobie chwilę, a nawet więcej niż chwilę, słabość. W pewnym momencie podeszła do mnie jakaś kobieta chcąc sprawdzić co mi jest, ale ja ją spławiłam. Nikt więcej już nie podchodził co mnie cieszyło. Tylko raz jeszcze przybiegł do mnie jakiś facet ostro gestykulujący. Wrzeszczał coś o telefonie. Chyba chciał wezwać pogotowie. Albo policję. Jednak ja nie miałam siły, ani ochoty by mu dać aparat. Nie miałam na to po prostu siły. Za bardzo to bolało. Straciłam przyjaciółkę. Ale gorsze było to, że mogłam jej pomóc, ale nie chciałam, bo bałam się, iż uzna mnie za idiotkę.
             Kiedy przyjechała karetka, można powiedzieć, że czara się przelała. Widziałam jak lekarze sprawdzają czy Monique żyje, ale kiedy uznali, że jest za późno...wyjęli plastikowy worek...na zwłoki. Powoli wsadzili jej ciało do czarnego worka, mając przy tym ogromną widownie. A ja tylko zsunęłam się na chodnik. Obejmowałam się ramionami i po prostu płakałam. Długa chwila słabości. Bardzo długa.
        Kiedy przyjechała policja, po czym zaczęła sprawdzać zwłoki mojej przyjaciółki nie potrafiłam już wytrzymać. Po prostu uciekłam. Dobrze znałam miejsce, gdzie mogłabym pobyć bez świadków, denerwujących ludzi oraz ciągłych pytań. Więc pobiegłam na ,,mój'' most, który spełniał te warunki. Wiedziałam w tym miejscu potencjał, którego wtedy potrzebowałam.
         
         W całym swoim życiu nie wylałam tylu łez za jednym razem. Ani na pogrzebie babci, która zmarła, kiedy ja miałam około osiem lat. Ani kiedy w urodziny taty chodziłam do niego na cmentarz. Ani kiedy złamałam rękę lub nogę czy wybiłam sobie obojczyk. Zawsze miałam umiar, potrafiłam ukrywać emocje, ale teraz już nie dawałam sobie rady.
           Pierwszy raz miałam prawdziwe wyrzuty sumienia. Zabawne uczucie. Nigdy niczego nie żałowałam ani nie czułam skruchy. Ale w tym wypadku było inaczej; byłam zła na siebie, ponieważ nie pomogłam swojej przyjaciółce - zabawne, nigdy wcześniej nie wspomniałam o niej jako o ,,przyjaciółce" ale tylko i wyłącznie wspomniałam tylko o Monique. Nigdy jej nie doceniałam, a teraz jest na to za późno. Już los mi jej nie zwróci. Nie odda.
         Nigdy nie zapomnę o tym jak wpływała na moje życie. Jak w nie zaingerowała tworząc jakąś taką przyjaźń. Pamiętam co nas połączyło; odmienność. Ja, czarnowłosa, zbuntowana i zwariowana, zawarłam rozejm z miłą blondynką, której największą ambicją były dobre oceny i porządek. 
         Pewnego dnia sparowano nas do jakiegoś projektu, którego i tak nie miałam najmniejszego zamiaru go robić. Było mi na rękę być w parze z klasową kujonką. Obie czegoś chciałyśmy; jak oceny dopuszczającej, która w dużej mierze miała mi pomóc w zdobyciu oceny, która pozwoliłaby mi zdać. Ona zaś chciała zdobyć odrobinkę odwagi, nutki wariacji do części życia. Po prostu się zaprzyjaźniłyśmy. Nie rozumiem jak ona ze mną wytrzymywała, ale potrafiła spędzić ze mną wiele chwil, bez ciągłego marudzenia o tym, jaka to ja jestem walnięta i nienormalna. Choć ostatnio nam się nie układało. Kłótnie, godziny i dni milczenia.
            Kiedyś razem z Cole’m chcieliśmy iść do parku, gdzie nie dawno postawiono nową rzeźbę o naprawdę wielkiej wysokości. Wokół niego rozstawili różne słupki, do którym przyklejone były paski z taśmy. Kilka znaków o treści ,,Zakaz wejścia poza ogrodzenie’’ zdobiły każdy słupek. Jednak, czy nas to powstrzymało? Przeciwnie, była to nowa motywacja do bezsensownych czynów. Ale najbardziej zadziwiające było to, że akurat Monique wracała wtedy z biblioteki i kiedy nas mijała, jak obchodzimy taśmę, zapytała:
 - Mogę się przyłączyć?
            Ja na te słowa uśmiechnęłam się, myśląc o tym jak ta nasza myślicielka może wdrapać się na tą budowle. Ale i tak pokiwałam głową. Reakcja Cole’a była bardzo podobna; również na jego twarzy widniał uśmiech, też kiwał głową. Jednak chyba mieliśmy inne myśli – nie miałam zamiaru poznać jego przemyśleń. Pozwoliliśmy jej się przyłączyć, choć ja na przykład dobrze wiedziałam, że załamie się już po kilku minutach.
            Przeszłam nad taśmą, obok mnie Cole, wciąż uśmiechnięty już stawiał stopę na pomniku. Monique dziwnie na nas spojrzała, ale nic nie powiedziała. Odłożyła tylko książki, które trzymała, na ławkę. Mimo wszystko nadal w nią nie wierzyłam. Złapałam za odstający kawałek na rzeźbie i podciągnęłam się. Była ona jeszcze trochę śliska, ale nie mogłam pokazać, że coś mi przeszkadza. Cole był jakieś dwie stopy wyżej, a Monique dopiero przechodziła przez taśmę. Jak ona  to niby zrobi?
            Nad moją głową Cole poślizgnął się, na skutek czego jego lewa noga zawisła nade mną, a on jak szalony wymachiwał nią na wszystkie strony by znaleźć jakiś punkt oparcia. Przewróciłam oczami, zdając sobie sprawę, że jestem od niego mimo wszystko sprawniejsza. Popatrzyłam na fragment rzeźby wokół jego nóg, sięgające najwyżej do połowy łydek. Zerknęłam na prawo – żadnych punktów. Za to z lewej był mały odstający fragment, na tyle duży żeby jego noga się tam zmieściła. Odczekałam chwilę zanim mu powiedziałam:
 - Lewa strona, około piętnaście centymetrów obok ciebie – jakieś osiem wyżej od prawej nogi.
            Cóż, nigdy nie wspominałam, że matma to mój słaby punkt.
            Odwróciłam się i prawie oczy wypadły mi z orbit kiedy zobaczyłam jak Monique wspina się za mną, w nawet stabilnej pozycji. Widziałam jej skupioną minę. Radziła sobie w miarę dobrze, a jeśli spojrzeć na Cole’a to nawet dobrze; jednak do mnie brakowało jej dość dużo.
            Rozumiecie? Od dziecka wspinałam się na różne rzeczy: na początku szafy, później drzewa, aż w końcu stare mosty i budowle; radziłam sobie w takich sytuacjach, a wchodzenie na byle jaką rzeźbę nie zmienia w moim życiu wiele – po prostu nic nowego.
            Jednak jeśli na nią spojrzeć, to naprawdę dobrze sobie radziła jak na pierwszy raz. A nawet jeśli kiedyś robiła coś takiego (w co wątpię) to teraz była jeszcze w dodatku pod presją, wiedząc, że nie damy jej spokoju jeśli nie uda jej się wejść na górę. Choć jeśli spojrzeć na pryzmat Cole’a, który szczególnie się nie popisał, to jedna mała wpadka chyba wiele nie zmieni.
            Dochodząc do sedna sprawy: Cole zwolnił na tyle, że jako pierwsza siedziałam na górze, ale i Monique mnie zaskoczyła, gdy weszła pierwsza przed nim. Siedzieliśmy na dość ni to małej, ni to dużej wysokości. Wpatrywałam się na chodnik pod nami, kiedy Cole i Monique patrzyli na niebo, chyba zachodzące. Wtedy wpadłam na pomysł.
 - Skaczemy – rzuciłam.
            Pieczętując mój pomysł skoczyłam. Było dość wysoko, ale dla mnie to nic nie strasznego. Twardo wylądowałam na nogach. Trochę mnie zapiekły, ale postarałam się utrzymać równowagę. Kiedy stałam już twardo na ziemi, a w głowie przestało mi się kręcić, spojrzałam na górę. Z tej perspektywy wydawało się jeszcze wyżej. Monique z autentycznym przerażeniem spojrzała na mnie, na Cole’a i znów na mnie. Cole tylko wzruszył ramionami i powiedział:
 - Pikuś.
            Uśmiechnęłam się pod nosem na jego słowa. Mieliśmy jakąś potajemną zmowę na nastraszanie jej czy jak? Dopiero po jego słowach i mojej myśli zauważyłam jedno: jego dłoń i jej stykają się palcami, a on jakby nigdy nic zabrał dłoń i skoczył. Wylądował podobnie do mnie; na lekko ugiętych nogach, równie pewnie jak ja.
            Tam została już tylko Monique. Miała dwie opcje: zeskoczyć lub zjeść z powrotem tak jak weszła. Wciąż w nią nie wierzyłam, zdawała mi się za miękka. Mogła sobie z nami wejść, ale czy by to wystarczy? Nie.
            A czy wspomniałam, że mieliśmy wtedy jakieś dziesięć lat, a cały ten pomnik był jakieś pięć razy większy od nas, tak szacując?
 - Dajesz Królewno – pośpieszyłam ją z szyderczym uśmiechem. Wiem, że nie da rady. Jestem tego pewna.
            A jednak. Skoczyła. Nie wylądowała tak jak my; nie zgięła kolan, przez co się przewróciła. Jej twarz wykrzywił grymas bólu, ale szybko się wyprostowała. Wcześniej widziałam jak jej prawa kostka wygina się bardzo nienaturalnie. Powinna zacząć utykać, jęczeć. Znam to z widzenia: skręcenie. Ile razy to ja przechodziłam przez ten super ,,przyjemny’’ ból. Jednak ona jeszcze w tamtym momencie nie płakała ani jęczała. Dobry znak.
 - No, no – mrugnęłam. – Nie jesteś, aż takim mięczakiem jak się zdaje.
            Klepnęłam ją po plecach. Lekko się zachwiała, nie spodziewała się mojego gestu. Kiedy przeniosła ciężar ciała na prawą stopę, strasznie się wykrzywiła. Przybrała zwykły wyraz twarzy z niemal bólem, ale bardzo szybko.
 - Co ci jest – zauważył Cole, co mnie zirytowało. Czego on się tak o nią troszczy?
 - Mi? – udała zdziwienie.
 - No nie, Zeusowi – syknęłam. – Tobie.
 - Nic, a nic – powiedziała. – Jestem zdrowa jak koń.
 - Tylko nie porównania – jęknęłam. – Trzymaj gębę na kłódkę, a jakoś się dogadamy.
            Na moje słowa uśmiechnęła się promiennie. Zabawne, moja osoba przyczyniła się do mojego szczęścia. Szczęścia, rozumiecie? Chciałam zgasić jej uśmieszek, ale dałam jej się chwilę pocieszyć.
 - Ale jeszcze musisz popracować – rzuciłam. Podeszłam do niej i na ucho szepnęłam. – Następnym razem zegnij kolana i mentalnie przygotuj się upadku. A z tą nóżką będzie krucho…
            Zrobiła minę jakby koń o mało nie szcelił ją w twarz kopytem. Dosłownie. Chyba nie sądziła, że jestem aż tak spostrzegawcza, ale się przeliczyła. Mi wiele nie umknie. Jeszcze się o tym przekonacie.

            Miała wtedy skręconą kostkę, ale nie przyznała się do tego od razu. Starała się nie kuśtykać w mojej obecności, ale gdy już nie było mnie obok z ulgą podpierała się o coś lub kulała. Czasem mnie dziwiło jak tak wytrzymała, jakieś osiem dni. Później wykorzystała okazję, kiedy Jack Calistech wpadł na nią, a ona sprytnie połapała się, że równie dobrze teraz może sprawić sobie kłopot z kostką. Wpadając na niego, wygięła sobie stopę w zewnętrzną stronę. Kiedy zaczęła potwornie jęczeć Jack zdał sobie sprawę, że to coś poważnego. Zawiózł ją do szpitala, gdzie okazało się, że ma skręcenie stanu drugiego i coś ze ścięgnami. Lekarz dobrze wiedział, że to już trwało od kilku dni, ale na jej prośbę nie powiedział o tym nikomu. Wykazała się tym. Nie pierwszy raz.
            Na początku miałam ją gdzieś, ale później to się zmieniło. Nie wiem co tak bardzo na nas wpłynęło. Może to jak bardzo chciała się do mnie dopasować, jak puzzel, który nie pasuje do jednego chce się w niego wcisnąć. W końcu się udaje, ale albo obrazek się nie zgadza, albo nie da się już go wyciągnąć. Tu sprawdziła się pierwsza opcja. Niby jeździła z nami krosami po lodzie. Wspinała się na stare budynki, wywoływała duchy, pływała w zakazanych miejscach, podkładała innym nogi – jednak nigdy to nie była jej prawidła twarz, tylko maska zasłaniająca jej prawdziwe oblicze.
            Może i ona zmieniła się ze wzgląd na mnie, ale i ja. Czy myślicie, że napisałabym tu cokolwiek gdyby nie ona? Gdyby nie to jak wielu rzeczy mnie nauczyła? Różnych nawyków; i tych dobrych i złych.
            Jakby nie patrzeć ja, Nick i Monique jakoś do siebie pasowaliśmy. Moja matka nie zawracała sobie mną głowy, Nick nie miał ojca, a Monique miała obojga rodziców, ale rozwiedzionych. Przebywała i u jednego, i u drugiego. Ale wiele to nie zmieniało; w jednym pomieszczeniu aż wrzało kiedy oboje w nim byli. Oboje mają tą samą informację: oboje byli sobie niewierni. Kiedyś byłam i w domu jednego, i drugiego. Pani Startor jest bardzo porządna, nienawidzi sprzeciwu. Jak mnie tylko zobaczyła to mało jej oczy z orbit nie wypadły. Komentowała mój ubiór, styl chodzenia, mowę i te sprawy. Akurat od jakiś trzech miesięcy miałam nowego kolczyka (w nosie) który strasznie nie podpadł jej do gustu. W uszach też nie był jeden; w lewym popularny, duży smok – kolczyk na całe ucho, a w prawym – cztery duże kolczyki w różnych kształtach: czaszki, skrzyżowanych mieczy, maleńkiej strzały i równie małej, ale efektownej głowy Meduzy. Nie wiem czy ktoś kojarzy. Baba z wężowymi włosami, zmieniała ludzi w kamień spojrzeniem, mity i tak dalej. Myślałam, że mnie wyrzuci z domu, ale Monique jakoś ją powstrzymała. Z bardzo wielkim trudem.
            Jej ojciec to trochę typ mojej matki – biznesmen, który w czasie, gdy jego córki nie ma w domu to się jej nie narzuca. Jednak nie można go ocieniać pochopnie. Jak przychodzi co do czego, jest super tatą. Wystarczy jeden telefon, ba! SMS, i już do niej przyjeżdża zostawiając wszystko co robił. Kocha – kochał – ją ponad wszystko. A przeze mnie umarła. Stracił ją.
            Wyrzuty sumienia zżerały mnie od środka. Ale nie takie jak ma się po stłuczeniu wazonu. Takie prawdziwe, że aż bolesne. Monique straciła życie za moją sprawą!

            Zimny podmuch owiał moją twarz. Chciałam podciągnąć kołdrę na nos, ale kiedy zaczęłam błądzić w jej poszukiwaniu, napotkałam tylko nicość. Powoli otworzyłam oczy. Ujrzałam lekko purpurowe niebo. Wokół mnie stały betonowe ściany. Spojrzałam w górę, znajdowałam się na moście. Musiałam się wczoraj wcisnąć w szparę pomiędzy zniszczonymi fragmentami mostu i zasnąć.
            Podciągnęłam się na rękach, bardzo napinając mięśnie. Oparłam się o barierkę i patrzyłam na most. Słońce właśnie wschodziło, a delikatne promienie słońca muskały moją skórę. W zadziwiającym tempie powróciły do mnie wydarzenia poprzedniego dnia. Monique. To imię ścisnęło moje serce. Nie rozumiem; całe życie byłam taka jaka byłam, Az tu nagle jeden wypadek i już po całym moim osiągnięciu.
            Nawet nie zauważyłam jak Maggie podeszła do mnie. No cóż, jakby nie patrzeć to duch. Straszenie…chyba jej to wychodzi.
            Spojrzała na mnie smutno. Jej błękitne oczy lśniły pod pokrywą łez. Nie rozumiem do dziś, czemu ona, na Styks, zawsze wita mnie płaczem. Tak, tak. Użyłam słowa z mitologii. To przez wczorajszy wieczór, kiedy przypominałam sobie rzeczy z nią związane. Ona, jak nie lubi – lubiła – fantastyki to za to ubóstwia – ubóstwiała mitologię. Boże, jak ciężko się przyzwyczaić do nowej formy. Ale podobno śmierć to przejście od ,,jest’’ do ,,był’’.
Pamiętam jak bardzo się na nią uparła i ciągle wyskakiwała z mową w stylu ,,Na Styks’’; ,, Na Hadesa’’; ,,Na Zeusa’’; albo porównywała coś Minotaura (to chyba półkoń, półczłowiek, nie?) czy do centaura (to jest pół byk, jestem tego pewna)
 - Hej – zagadnęła mnie beksa.
 - Co ty nie masz swojego życia?! – wrzasnęłam jak tylko się odezwała. Po chwili w jej oczach wezbrało się jeszcze więcej łez, a ja poniewczasie zdałam sobie sprawę, że ona nie może mieć swojego życia. To duch. – Ja przepraszam…ja tylko…przepraszam.
 - Nic się nie stało – ciągnęła nosem. – Wiem o wszystkim.
            Spojrzałam na nią. Mimo, że była duchem na pierwszy rzut oka, wcale tak nie wyglądała. Trochę jak nastolatka, której niedobrze. Cóż, licząc na nas czas miałaby już z, powiedzmy, dwadzieścia, może więcej niż dwadzieścia lat. Ale zatrzymała się w ciele osiemnastolatki, jak mają duchy w zwyczaju.
  - To moja wina – rzuciłam łamiącym się głosem. – Umarła przeze mnie.
            Wyżalanie się nie leży w moich zwyczajach. Ale to duch. Na Facebooku o tym nie napisze.
 - Czemu tak sądzisz.
 - Wiedziałam, że umrze – wyrzuciłam z siebie te słowa, jakbym pluła ogniem. – Widziałam jej widmo. Ale jej o tym nie powiedziałam.
            Maggie rozmyślała chwilę. Wyglądała w tym świetle jak normalne dziewczyna; włosy w nieładzie, ładne, podkreślone oczy, zwykłe ciuchy. Jednak wiem, że pod światło jej oblicze mnie przerazi.
 - Moi bliscy też wiedzieli, że umrę…
            Już chciałam się wtrącić, że to co innego, ale ona kontynuowała.
 - …ja jak ta idiotka miałam jeszcze nadzieję – szepnęła. – Wiedzieli, że nie ma ratunku. Ale mi nie mówili.
 - Ale to co innego.
 - Śmierć jedna istota – podsumowała. – Mogę cię pocieszyć: jeśli ją spotkam to jej to wyjaśnię.
            Nagle usłyszałam jakiś dźwięk. Głośny i metaliczny rock wydobył się z mojej kieszeni. Spałam na telefonie, mającym, powiedzmy, dwa tygodnie. Wyjęłam z tylnej kieszeni mój telefon: najbardziej zadziwiające jest to, że działał. Ktoś do mnie dzwonił.
            Ciężko było coś zobaczyć, ale ujrzałam dwadzieścia trzy nieodebranych połączeń od Nicka – zazwyczaj było tyle też od Monique – cztery od Mattew, dwa od Cole’a, ani jednego od mamy. Zabawne ciekawe czy zauważyła, ze nie ma mnie w domu.
            Telefon znów zaczął dzwonić w moich rękach, jednak bateria padła całkowicie. Wyjęłam kartę pamięci i SIM – wszystkie numery i piosenki. Sam telefon wrzuciłam do wody. Było ich tam chyba z cztery od kiedy nałogowo mi się niszczyły. Mama upierała się na ten rodzaj, a jak widać była bardzo nadziana.
 - W końcu ten jazgot ustał – mrugnęła Maggie. – Grał i grał.
 - Coś ci się nie podoba w Gorgoth’cie? – zaśmiałam się. – Super zespół. Ale bywają lepsze.
 - Ohyda – westchnęła. – Wolę coś w rodzaju…
 - …Beethovena – podsunęłam. – Jesteś z tego rodzaju?
 - Wcale nie – spojrzałam na nią podejrzliwie. – No, może trochę. No ale ta muzyka jest piękna. Delikatna jak płatki śniegu, ale stanowcza jak mżawka.
 - A rock jest stanowczy jak piorun – wtrąciłam.
 - Może być – teraz to ona się uśmiechnęła. – Ale proszę cię, nie słuchaj tego w mojej obecności.
            Odeszła w czeluści mostu. Spojrzałam jak jej duch się rozpływa. Teraz ja muszę zawalczyć z rzeczywistością.
           
            Muszę załatwić dwie sprawy: odnaleźć ducha mojej przyjaciółki, pozbyć się wyrzutów sumienia…no i załatwić sobie nowy telefon.To już trzy sprawy. 
            A no i przede wszystkim, na Podziemie, przestać gadać jak kujonka! 



poniedziałek, 11 maja 2015

Rozdział dziewiąty

Wygląda na to, że po weekendzie miłości, radości i tęsknoty nastąpił kolejny nowy tydzień. A razem z tym w parze idzie szkoła. Boże, jak ja jej nienawidzę! Wymagają nas, że przez jeden dzień nauczymy się jakiś bzdur, które niby mają nam się przydać w życiu. Ale ja się pytam po co mi w życiu pierwiastki? Po co mam wiedzieć gdzie leży jaki kraj, skoro ja się nigdzie nie wybieram? Po co mam pisać jakieś rozprawki, kiedy jak nie mam tego zamiar robić prywatnie? Kto w ogóle wymyślił szkołę? Ja się pytam kto?!
            Tak więc znowu muszę męczyć się w budzie, co mnie po prostu bardzo męczy. Mam własne problemy i matematyczka musi zrozumieć, że nie mam czasu rozwiązywać jej problemów. Nie mam kiedy skupić się na pisaniu, bo mam coś innego na głowie. Mianowicie: Nie spotkałam jeszcze dziś Nicka, więc nie wiem czy nadal jest na mnie zły; Monique skutecznie mnie unika – teraz robi to nawet bezceremonialnie; matka jak zwykle mnie zaniedbuje – dobra to mnie nie interesuje; i najważniejsze – dostrzegłam ciekawy kontakt między mną, a duchami.
            Przetrwanie do lunchu było prawdziwą mordęgą. Zebrałam parę dwój, za jakąś uwagę, ale to norma. Gorzej było wytrzymywać w bezsensownej gadaninie nauczycieli, nie wtrącając uwag. Mam bardzo ciężkie życie.
            Kiedy siedząc w stołówce obok mnie pojawił się Cole, to poczułam się jakby z nieba spadł grom. Potrzebowałam się rozerwać, a tylko on potrafił wymyślić coś tak ekscytującego, by się w tym całkowicie zatracić. Rozradowany usiadł obok mnie zdejmując słuchawki z uszu. Usłyszałam jeszcze szybką solówkę na perkusji, zanim wyłączył muzykę. Na twarzy miał diabelski uśmiech, więc wiedziałam, że szykuje się coś ciekawego.
 - Co jest? – rzuciłam, udając obojętną, choć we wnętrz buzowałam.
 - Długo będziesz jeszcze jeść? – zapytał, unikając odpowiedzi na moje pytanie.
 - Zależy…
 - Even, przecież widzę, że chcesz wiedzieć.
 - No dobra, co jest?
 - Chodź.
            Z zaciekawieniem poszłam za nim, pozostawiając niedojedzonego hamburgera. Bardzo ciekawiło mnie to co wymyślił. Zawsze to mógł być pomysł Mattew, ale oni oboje prawie zawsze mając super pomysły. Coś muszą knuć, bo Cole bez powodu nie chciałby rozmawiać bez świadków.
            Poszliśmy do parku przed szkołą. To rozległa polana z drzewami i kwiatami; połowa z nich jest albo podeptana, albo nowo zasadzona. Już z daleka widziałam Mattew siedzącego na ławce przy drzewie, obok którego zawsze się spotykamy, gdy chcemy o czym porozmawiać. Kiedy dotarliśmy do Mattew, odbiłam od ławki i ruszyłam do drzewa. Obdzierając z niego korę, weszłam na grubszą gałąź, obierając się plecami o pień. Zawsze tak robię. Czuje się wtedy znacznie pewniej niż siedząc na ławce. Mogę się wspiąć na wyższą gałąź kiedy wkurzę się na chłopaków. Kiedy już wygodnie siedziałam, Cole usiadł na trawniku, zgniatając tyłkiem pozostałe kwiatki. Powoli zaczął mówić z wyraźnym podekscytowaniem.
 - Idąc dzisiaj do budy, zauważyłem, że miasto przygotowuje się na przyjazd burmistrza, więc gmach budynku Urzędu miasta poddano do remontu. Pomalowano cały budynek, wywieszono transparent i ściągnięto kamery na czas remontu. Bardzo liczą, że budynek zrobi wrażenie, jako, że nasze miasto jest porządne i takie tam.
 - Wszystkim w mieście zależy na tej wizycie – dodał Mattew.
 - No właśnie – potaknął Cole. – Więc musimy im w tym pomóc.
 - Tylko mi nie mów, że w wolnym czasie chcesz pomóc malować Urząd – warknęłam.
 - Nie w tym sensie – westchnął Mattew. – Mamy pewien plan.
 - Niech zgadnę – skrzyżowałam ręce na piersi. – Chcecie ,,udoskonalić’’ ich robotę?
 - Bingo – ożywił się Cole. – Co ty na to, by trochę przyozdobić ściany, kolorowymi rysunkami?
 - Grafity – powiedziałam. – Dobry pomysł. Ale to odrobinkę kiczowe. Skakaliśmy na główkę do płytkiej wody, a ty chcesz rysować na ścianach. Stać nas na więcej.
 - Tak – przyznał Mattew. – Ale co innego zrobi takie wrażenie na burmistrzu, jak urocze rysunki na ścianach?
 - Okej – przyznałam. – To mi się podoba.
            Chłopki wytłumaczyli mi ich cały plan. Jeśli chcemy załatwić Urząd musimy porządnie się postarać. Wszystkie i całe ściany trzeba pomalować, jak najgorzej. Cole ma w piwnicy awaryjny zapas farby w spreju, więc nie musimy się bać, że ktoś uzna, że to nasza robota. Wystarczy ustalić godzinę, wziąć farbę, uruchomić wyobraźnię i jedziemy.
            Gdy już schodziłam z drzewa, zaskoczyła mnie Monique idąca w naszą stronę. Była wyraźnie podminowana, bo miała bardzo niewyraźną, ale złośliwą minę. Patrzyła na mnie bardzo długo i nie odzywała się ani słowem. Możne stała by tam cały dzień, gdyby nie to, że odezwał się Cole.
 - Widzę, że nasza mała księżniczka dołączyła do obrad mistrzów – roześmiał się.
 - Zamknij się – syknęła. – Co wy już knujecie?
 - Czy ty zawsze musisz nas o coś osądzać – warknęłam zeskakując z drzewa. – Nagle odechciało ci się obrażania?
 - Przestań, przecież wiem, że coś knujecie – rzuciła.
 - Chcesz się przyłączyć? – zapytał nadal z uśmiechem Cole.
 - Nie będę niszczyć miasta! – wrzasnęła. – Jesteście bandą wariatów, ale to nie znaczy, że macie do tego prawo!
 - Ktoś tu podsłuchiwał – prychnął Mattew. – To niemiłe z twojej strony.
 - Stul dziób! – wybuchła.
 - No cóż, jakiś obraz cię nauczyłam – wtrąciłam. – Choć nie są one wyszukane.
 - Mam ciebie dość! Zachowujesz się jak gówniara mająca pięć lat!
 - Coraz lepiej ci idzie – uśmiechnęłam się.
 - Ta twoja choroba chyba nie jest wymyślona co?
 - Zamknij się do cholery jasnej! – tego było już za wiele. – Zamknij się!
 - Co, prawda boli? – zapytała.
            Nie mogłam się powstrzymać. Wiedziałam, że pewnego dnia ktoś wytknie mi, iż wszystko wiąże się z moją ,,chorobą’’. Jak widać dziś nastąpił ten dzień.
 - Wal się – wrzasnęłam do odchodzącej Monique, która wcale się mną nie interesowała. Tylko się odwróciła i pokazała mi język, co nie było dojrzałym posunięciem. Jak odpowiedziałam jej znacznie dojrzalej. Pokazałam jej palec…środkowy.
           
            Ku zdziwieniu Mattew i Cola po tym całym zdarzeniu po prostu zaczęłam normalnie rozmawiać z nimi i dociągając szczegóły naszego planu. Umówiliśmy się na wpół do 11 wieczorem. Odpuściliśmy sobie ostatnie lekcje, więc, że to i tak nieopłacalne na nie iść. Ja wróciłam do domu, bo chciałam się przebrać, a chłopaki poszli do domu Cola by wziąć farbę.
            Dla odmiany w domu była mama, która chciała chyba ze mną porozmawiać. Zignorowałam ją, tak jak to zazwyczaj robi ona. Poszłam od razu do pokoju, gdzie rzuciłam się na miękkie łóżko. Patrzyłam na biały sufit, wyjątkowo czysty i piękny. Pamiętam, że jak byłam mała, na suficie mojego pokoju były namalowane złote gwiazdy. Spoglądałam na nie godzinami, aż do dnia, kiedy postanowiłam, że nie chce by w nim były. Zostały zamalowane. Ale tak samo jak te na niebie mimo, że czasem ich nie widać w dzień to wciąż są. Tak samo było z tymi na suficie. Nie widziałam ich, ale pod warstwą farby nadal tam były. Więc leżąc wyobrażałam sobie złote kształty, lśniące sztucznym blaskiem.
            Nie wiem ile tam leżałam, ale kiedy zdałam sobie sprawę, że przez okno pokoju nie przenika już blask słońca, wiedziałam, że było już późno więc musiałam się zbierać. Przebrałam się w ciemne ciuchy; parę dżinsów, czarny podkoszulek sięgający do pępka, a na tym czarną, skórzaną kurtkę. Jak zwykle na nogi wcisnęłam  ciemne trampki z namalowaną czaszką z zewnętrznej strony. Włosy związałam w ciasny kucyk, pozostawiając tylko fragment grzywki zwisający z prawej strony.
            Najlepszym fragmentem mojego ubioru była chyba moja pseudo kominiarka. Rozciągająca się od szyi, aż po czubek nosa, zostawiając tylko widoczne oczy i włosy. Wyglądałam podejrzanie, trochę jak z horroru. Jednak musiałam ściągnąć maskę, bo nie chciałam żeby matka widziała mnie w niej.
            Byłam jakieś dziesięć minut po umówionym czasie. Wiedziałam, że się spóźniłam, ale to przecież norma. Chyba musiałabym być chora, by przyjść na czas, a co gorsza przed czasem. Cole i Mattew z niecierpliwością czekali jakieś 50 metrów od Urzędu Miasta, by nie wzbudzać podejrzeń Nocnych Marków, chodzących po parkach i chodnikach o tak późnej porze.
            Gdy tylko pojawiłam się w zasięgu ich wzroku oboje spojrzeli na mnie jak oparzeni. Wiem, że wyglądałam ciekawie, ale taki był mój plan. Czemu podczas takiej brawurowej akcji nie mogę wyglądać fantastycznie?
            Bez słowa wzięłam od Cola kilka butelek z farbą. Kilka przyczepiłam do paska, który zrobiłam i ubrałam tylko po to. Dwie pozostałe wzięłam do lewej ręki, a prawą założyłam maskę na twarz. Spojrzałam na chłopaków. Mieli złośliwe uśmiechy i tak samo wiele farby ile miałam ja.
 - No to zaczynamy – i pobiegliśmy na budynek, by go odrobinkę ,,przyozdobić’’.

            Następny dzień. To było po prostu cudo. Każdy w szkole wspominał o wybryku jakiś nicponi, którzy zniszczyli własność miasta. Kiedy przyjechał burmistrz reakcja wszystkich jeszcze bardziej się ożywiła. Cole gestykulował ostro i wdawał się w długie rozmowy, tak jak zawsze przy takich okazjach. Mattew trenował na przerwach, różne sporty, ponieważ miał tylko taką możliwość, bo przez liczne wpadki wywalono go z poprzedniej drużyny i żadna nie ma prawa go przyjąć z powrotem. A ja? Ja udawałam, że mam wszystko gdzieś. Siedziałam na murku przed szkołą z słuchawkami w uszach. Jeśli ktoś wspominał przy mnie o tym całym wydarzeniu to albo go spławiałam, albo po prostu nie słuchałam.
            Lekcja okazała się równie żenująca jak wszystkie inne, razem z przerwami. Nasza okropna matematyczka i wychowawczyni pani Backers musiała poruszyć ten temat na nowo. Ale ciężko było skupić się na jej słowach, gdyż bardzo ostro przyglądałam się jej nowemu cieniowi do powiek o kolorze fioletowym; trochę jej nie pasował. Ubrana była w ciemnobrązowy zestaw złożony z ciemnej spódnicy sięgającej niemal do kostek, jasnobrązową bluzkę z ciemnym swetrem na wierzchu. Na nogach miała czarne obcasy, z którymi nigdy się nie rozstawała; bez nich jest strasznie niska. Jej włosy to ciemna kupka z szarymi pasemkami. Ale najgorsza chyba była twarz – zawsze musiała się pomalować jak nie powiem już kto. Widać było jej wielkie zmarszczki, które bez skutecznie próbowała zakryć pudrem, nakładanym po cztery warstwy. Do tego jeszcze cień do powiek, który był praktycznie na połowie jej twarzy. Tusz do rzęs, którym wyjeżdża za oczy. Wprost ikona idealności.
            Nasza pani idealna zaczęła swój, jakże interesujący wykład, centralnie stojąc obok mnie, wpatrując się w moje oczy. Zaczęła:
 - Jak wiecie, wczoraj z wieczoru na noc, jakaś banda nicponi dokonała zbezczeszczenia ważnego dla miasta budynku. Urząd nie miał wtedy zamontowanych kamer, co było spowodowane remontem. Ta grupka musiała pochodzić z miasta, bo tylko mieszkańcy wiedzieli, że budynek ten będzie bardzo istotny. Jestem też pewna, że złoczyńcy są w tej klasie – spojrzała na mnie. – Wierz coś o tym, panno IAlians?
 - Hmm – zerknęłam na Mattew, który siedział w ławce naprzeciwko mnie. Delikatnie, ledwie zauważalnie kiwnął głową dając mi znak, że mogę wymyślić co chce. – Słyszałam o tym, ale wiem o tym tyle samo jak odróżnić byka od krowy.            
            Cała klasa dosłownie ryknęła śmiechem. Wszyscy śmiali się wniebogłosy. Cole razem z Georgiem, chłopakiem, z którym siedzi w ławce pokładali się ze śmiechu, a Mattew z uznaniem uśmiechał się delikatnie. Ja sama skrzyżowałam ręce i patrzyłam na nauczycielkę spokojnym wzrokiem.
 - Ach, rozumiem – pokiwała głową. – Ale jeśli można wiedzieć, to co robiłaś wieczorem i w nocy, z dnia wczorajszego na dzisiejszy?
 - Psze pani, ja o tej porze to w łóżeczku leżałam, popijałam ciepłe mleczko, byłam po wieczorynce i oglądałam już kreskówki 0+ - rzuciłam.
            Każdy łącznie z Mattew zaczęli się śmiać jeszcze głośniej niż przed chwilą. Nawet ja zdobyłam się na lekki uśmiech. Za to pani Backers chyba doznała załamania nerwowego; zrobiła się cała czerwona – porównanie tego do buraka, chyba nie byłoby odpowiednie. Na środku czoła dosłownie pulsowała jej żyłka – bałam się, że w pewnym momencie jej pęknie i będę oskarżona za spowodowanie śmierci nauczycielki.

            Nie mogłam się doczekać, aż nastąpi moment kiedy będę mogła już wyjść ze szkoły. Tylko gdy zadzwonił dzwonek, oznajmiający koniec lekcji, myślałam, że zacznę podskakiwać. Wyszłam ze szkoły trzymając w dłoni kluczyki, a druga trzymając pasek od torby. Ze szyi zwisał mi kabelek od słuchawek, ale wolałam ich na razie nie ubierać. Mało brakowało, a prawie bym wyszła ze szkoły bez niczego. Prawie się udało.
            Prawie.
            Wyszedł po mnie pan Startton, nauczyciel angielskiego, wuj Monique. Poprosił bym razem z nim poszła do gabinetu dyrektora. Od samego początku miałam nadzieję, że nie chodzi o to o czym myślę. Miałam skrytą nadzieję, że nic się nie wydało.
            Ale jednak nic nie poszło po mojej myśli. W gabinecie był już Cole i Mattew, więc moje oczekiwania się spełniły. Ktoś nas wydał lub przyłapał. Teraz pozostało pytanie kto.
            Wszystko skończyło się na tym, że dyrektor oraz grono nauczycielskie postanowiło zorganizować zebranie z naszą trójką, naszymi rodzicami, policją. Ten fakt chyba najbardziej mnie przeraził. Jeśli mnie wyleją z następnej szkoły, to po mnie. Jedyne o czym nas poinformowano tego dnia to to, że o sprawcach całego zdarzenia poinformowała ich pewna osoba wiedząca i mająca na to dowody osoba. Dopiero po tych słowach zorientowałam się, że tylko jedna osoba o tym wiedziała. I tylko ona była do tego zdolna, by o nas powiedzieć.
            Wychodząc z budynku szkoły szurałam nogami, byłam spięta, ale mimo wszystko trzymałam głowę wysoko. Nie chciałabym by ktoś mnie tak widział, ale tego było już dość.
            Stała przed szkołą, obok stojaka na rowery. Zapewne sądziła, że nie widać jej zza krzaków porastających mur wokół szkoły. Pewnie dyrektor chciał, by jeszcze coś powiedziała na ten temat. Byłam na nią tak zła, że nie mogłam się powstrzymać.
 - Jak mogłaś?! – wrzasnęłam na nią. – Jak mogłaś?!
 - Co mogłam? – Monique udała zaskoczoną. – Co takiego?
 - Nie udawaj głupiej! – podsumowałam. – Dobrze wiesz o co chodzi!
 - Nie mam pojęcia – wzruszyła ramionami.
 - Dobrze wiem, że ty wiesz – okej, to zdanie było bez sensu. – Dlaczego?
 - Miałam pozwolić byście niszczyli własność miasta? – teraz to ona krzyczała.
 - Co ono cię obchodzi?!
 - Jestem jego obywatelką, więc muszę o nie dbać!
 - Kiedyś sama to z nami robiłaś! – rzuciłam. – A teraz już nie?
 - Zmądrzałam – przyznała.
 - A my według ciebie jesteśmy głupi?
 - Chłopcy może nie – odpowiedziała. – Ale ty jesteś psychiczną, egoistyczną świnią chorą umysłowo!
            Tego było już za wiele. Podeszłam do niej, tak szybko, że nie zdążyła zareagować. Uderzyłam ją w twarz tak mocno, że aż straciła równowagę. Upadła na beton. Patrzyłam jak z ociężałością wstaje z chodnika, otrębuje ręce o bluzkę, po czym bez słowa odchodzi. Tylko raz się obejrzała i po prostu powiedziała:
 - Sama widzisz.
            Nie mogłam ochłonąć. Oddychała szybko i nierówno patrząc jak odchodzi. Wiedziałam jak ociera twarz rękawem. Zauważyłam jak jej ramiona drgając kiedy płakała. Patrzyła tylko na swoje stopy, szła pochylona.
            Już się odwracałam by pójść do samochodu, ale coś mnie powstrzymało. Były to trzy sprawy: Jedna - idąca w stronę pasów Monique z zwieszoną głową; Dwa – Ciężarówka jadąca z ogromną prędkością w właśnie tamtą stronę; Trzecia – widmo Monique, które widziałam nad jeziorem. To mnie powstrzymało. Wiedziałam, że muszę coś zrobić.
            Zaczęłam biec wrzeszcząc ile sił w płucach jej imię. Jednak, chyba był to zły pomysł, ponieważ ona sama zaczęła truchtać, a kiedy ja przyśpieszyłam, ta też przyśpieszyła. Biegła w stronę pasów, nie patrząc przed siebie. Nie wiem czemu nie krzyknęłam coś w stylu ,,Ciężarówka’’ lub ,,Uważaj’’. Chyba prawdą jest to, że w napadzie paniki się nie myśli. Chciałam ją dogonić, ale było za późno. Wbiegła na ulicę.
            I wtedy jakby świat się zatrzymał. Może lepszym określeniem byłoby ,,zwolnił’’. Ja jako jedyna funkcjonowałam normalnie. Dobiegłam do początku pasów i stanęłam jak wryta. Monique odwracała się już w moją stronę. Zobaczyłam w jej oczach tylko czysty strach i zrozumienie, dlaczego ją goniłam. Zdążyłam tylko przyjrzeć się jej twarz; tym oczom które tak wiele razy już wiedziałam, pełne usta o jasnoróżowej barwie, czerwona pręga na twarzy, tam gdzie ją uderzyłam. Po moim policzku spłynęła łza, której pierwszy raz nie strąciłam. Szepnęłam tylko:
 - Monique…
           
            Świat znów ruszył. Ciężarówka całym swoim ciężarem uderzyła w moją przyjaciółkę. Zdarzyło się to tak szybko, ale i tak widziałam to tak dokładnie, że aż zabolało. Monique wpadła na przednią maskę, wgniatając ją tak mocno, że odbił się tam jej drobny kształt. Nogą wybiła szybkę od prawego światła, rozrzucając wszędzie wokół szkło. Kiedy dziewczyna odbiła się od maski, poleciała bardzo wysoko i daleko, lądując na poboczu drogi. ‘
            Lewa ręka była wygięta w nienaturalny sposób, tak samo jak prawa noga. Włosy rozsypane miała wokół głowy. Właśnie teraz można było użyć stwierdzenia ,,aureola z złocistych włosów’’.
            Z kącika jej ust ciekł strumyk krwi. Tak samo z nosa. Ale najgorsze były oczy. Puste, wpatrujące się w pustkę. Widmo się sprawdziło;
Moja przyjaciółka nie żyje.

Monique umarła. 

piątek, 8 maja 2015

Rozdział ósmy

 Tak oto wpakowałam się w dobroczynną pomoc duchowi ,,psychopacie’’. Do teraz dziwi mnie fakt, że skutecznie mnie obserwowała, a ja jej nawet nie zauważałam. Czyli jeśli ktoś, by chciał mnie napaść, porwać czy okraść, to wygląda na to, że dał by radę, i to z łatwością.
            Wracając do tematu pomocy. Jest pewien fakt mówiący, że jeśli coś obiecujesz zmarłemu, to nie ma opcji, by to odwołać. Wszystko było więc jasne. Muszę pomóc Maggie załatwić sprawę sprzed śmierci, ale to już moja sprawa jak to zrobię.
            Statystycznie rzecz biorąc, miejsce gdzie mieszka chłopak Maggie jest oddalone jakieś półtora godziny drogi od miasta, w którym mieszkam. ,,Statystycznie’’ dlatego, że cała odległość między tymi miejscami to nowiutka autostrada. Można na niej śmigać jak na wyścigach ulicznych, o ile samochód daje taką możliwość, no i kierowca. Ja osobiście mam prawo jazdy od jakiś czterech miesięcy, więc doświadczeniem chwalić się nie mogę. Na całe szczęście siły wyższe postanowiły zesłać pogodę, w miarę dobrą do jazdy dla niedoświadczonego kierowcy. Ale w tym wszystkim najśmieszniejsze jest chyba to, że w wieku dwunastu lat razem z Colem, którego poznałam w tamtym okresie, jeździłam na krosach, najczęściej ukradzionych. Często wyjeżdżaliśmy na drogę z dużym ruchem lub jeździliśmy po kruchym lodzie, jeśli była taka możliwość. Jednak jeśli chodzi o samochód, to moja odwaga gwałtownie spada. Może zmądrzałam. Albo staram się udawać grzeczną, by uśpić czujność innych. Tak. Druga opcja jest znacznie sensowniejsza.
            Dojechałam do domu Jamesa w południe. Wiedziałam, że jazda nie zajmie mi za dużo czasu, ale i tak nie chciało mi się wstawać wcześnie. Kiedy już wjeżdżałam na podjazd ładnego, sporego dwupiętrowego domu, przyszła mi do głowy pewna myśl. Zawsze przygotowuje wszystko na ostatnią chwilę, co w tym przypadku wcale nie wyszło mi na dobre. W ogóle nie pomyślałam co mu powiem. Coś w stylu: ,, Cześć, jestem Even. Niedawno spotkałam twoją zmarłą przed dwóch laty dziewczynę – to znaczy jej ducha. Maggie bardzo chce zobaczyć jak u ciebie, ale nie ma na to odwagi. Więc wysłała mnie. Masz jej coś do powiedzenia.’’ Boże...zrobię z siebie tylko idiotkę. Wyskoczę z tekstem, jakbym kwalifikowała się na wydział specjalny w psychiatryku. To tylko kwestia czasu; jeśli on mnie tam nie zgłosi, sama to zrobię.
            Czułam jak Maggie wisi nade mną. To okropne uczucie. Trochę takie jakby mnie dotykała, ale z dalszej odległości. Denerwowało mnie to. Przez nią nie mogłam się skupić na wymyśleniu treści sensownej rozmowy z całkowicie normalnym chłopakiem.
 - Mogłabyś tak nade mną nie wisieć! – wrzasnęłam w pustą przestrzeń. – Próbuje się skupić!
 - Przepraszam – pisnęła i poczułam jak powietrze w samochodzie robi się lżejsze.
            Zaciągnęłam ręczny, po czym długo obejmowałam prawą ręką rączkę. Patrzyłam na przednią szybę, zastanawiając się co mogę naprawdę powiedzieć Jamesowi. Starałam się wymyślić coś sensownego, ale moje starania były mizerne. Postanowiłam pójść na całość, i improwizować.
            Zadzwoniłam dzwonkiem bardzo szybko i niecierpliwie, dając znać danej osobie w domu, że się śpieszę i nie mam czasu na czekanie. Kiedy drzwi się otworzyły zobaczyłam w nich przystojnego bruneta. Miał jednodniowy, ale zauważalny zarost. Oczy lśniły mu iskrą życia, co jeszcze bardziej dodawało mu uroku. Usta ułożone miał w miłym wyrazie. Wcale nie wyglądał na załamanego i smutnego.
 - Tak? – miał przyjemny głos, ale na takie bajery się nie nabieram. Oparł się swobodnie o framugę drzwi.
 - Jesteś James Holding? – zapytałam prosto z mostu.
 - Owszem – uśmiechnął się jeszcze przyjemniej. – O co chodzi?
            Nie uganiam się za chłopkami, ale z czystym sumieniem mogę przyznać, że James był bardzo przystojny. Zachęcał do siebie głównie tym pięknym uśmiechem. Nie wiem co pomyślał widząc dziewczynę przychodzącą do jego domu. Może myślał, że jestem jego adoratorką.
 - O Maggie.
            Momentalnie w jego oczach zgasło to przyjemne światło, a usta złączył w prostą linię. Wyglądał jakby postrzał się o kilka lat. Widać było od raz, że imię tę wyryło się w jego pamięci na bardzo długo. Chyba w tamtej chwili zdałam sobie sprawę, że czuje on coś do Maggie.
 - O kogo? – zapytał dziwnie nienaturalnie i sztucznie.
 - Dobrze słyszałeś – westchnęłam. – O Maggie. Twoją dziewczynę , która zmarła ponad dwa lata temu.
 - Jak to?- szepnął wyraźnie speszony.
 - Nie udawaj idioty – warknęłam. – Wiem, że jesteś w miarę mądry, więc mi nie wmawiaj, że nie rozumiesz.
 - Kim ty w ogóle jesteś? – lekko się otrząsnął.
 - To nic nie ma w znaczeniu sprawy dla której u jestem – wytłumaczyłam. – Chodzi o Maggie i tego się trzymajmy.
            Popatrzył na mnie krzywo z lekkim niedowierzaniem w oczach. Możliwe, iż pomyślał sobie, że jestem naciągaczką, która chce go okraść. To całkiem dopuszczalna opcja, sądząc po jego dziwacznej minie. Przeskakiwał wzrokiem ze mnie na moje auto. Może wpadło mu do oka.
 - Słuchaj – zganiłam go. – Przyszłam tu rozmawiać o czymś, a nie gapić się na moje auto.
            Otrzeźwiał. Patrzył na mnie, analizował każdy fragment mojego ubioru, twarzy, ciała. Starał się zgrywać mięśniaka, twardziela, ale widziałam jak trzęsą mu się rękę, a dolna warga drży, jakby chciał coś powiedzieć. Oczami mrugał co kilka sekund, jakby tkwił w nich czegoś odłamek. Wyglądał trochę tak, że mógł się za chwilę rozpłakać, a tego przecież nie chciałam. Wiedziałam, że obok nas stoi Maggie. Nie patrzyłam w jej stronę, ale to wiedziałam, bo czułam ten dziwny chłód, który towarzyszy duchom. Dobrze czułam jak się niecierpliwi tym, iż pozwalam Jamesowi tkwić w przed etapie załamania. Musiałam więc działać.
 - Wiem, że ciężko będzie ci w to uwierzyć – zaczęłam – ale Maggie bardzo za tobą tęskni. To głównie z uwagi na ciebie zrobiła to wszystko. Więc nie udawaj dupka i mnie posłuchaj: jej bardzo na tobie zależy, więc uśmiechnij się, po czym pokaż, że jesteś szczęśliwy.
 - O czym ty mówisz – podniósł głos. – Maggie nie żyje! Skąd możesz wiedzieć jak się czuje i czego dla mnie chce!
 - Bo wiem…
 - Jesteś jakąś psychopatką! – teraz już krzyczał. – Codziennie muszę sobie uświadamiać, że nie żyje, a ty wyskakujesz mi z czymś takim! Co z ciebie za człowiek!
 - Całkiem normalny! To nie ja stoję tu i płacze za kimś kogo i tak nie odzyskasz!
            To już przelało czarę. Wiedziałam, że nic już nie wskóram. Nie rozumiałam jak Maggie mogło zależeć na takim idiocie. Nie słuchał mnie, tylko kierował się tym nieszczęsnym uczuciem mówiącym mu, że jego dziewczyna nie życie i nie ma szansy na powrót do normalnego życia. Dobrze się dobrali. Dwoje świrów.
            Patrzyłam chwilę na tego nieudacznika, po czym po prostu odeszłam. Stawiając pewnie stopy na ziemi, szłam wyprostowana z głową w górze. Nie dam z siebie zrobić debilki i wariatki. A tym bardziej chłopakowi, którego nie znam i poznawać nie mam zamiaru.
            Wsiadłam do samochodu. Pokręciłam kilka razy biegami, aż poczułam luz i wrzuciłam R, by wycofać. Trochę za mocno przekręciłam kluczyk, ponieważ odpadł od niego breloczek. Spadł na ziemię, ale wcale mnie to nie zmartwiło. Już miałam wycofać, ale coś mnie powstrzymało. Był to widok, którego się w ogóle nie spodziewałam. Maggie stała obok Jamesa, opierając się na jego ramieniu, patrząc się jednocześnie na mnie smutnym wzrokiem. Widać było jak jej zależy na powodzeniu tego całego ,,planu’’. Ale niby jak mam jej pomóc nie mówiąc jej byłemu chłopakowi, że widzę duchy?

            Wysiadłam z samochodu i z miną jakbym szła na skazanie, ruszyłam ku drzwiom domu. James na mój widok wytrzeszczył oczy, ale nic nie powiedział. Patrzył po prostu jak do niego podchodziłam. Stanęłam naprzeciwko niego skupiając wzrok na jego oczach. Starałam się, by mój wzrok był morderczy. Nie mam pojęcia czy mi się udało, ale James przerwał zdanie, które już zaczynał mówić.
 - Będziemy tu tak stać, czy zaprosisz mnie do środka? – zapytałam.
 - Eee, możemy wejdź – odpowiedział.
            Zaprowadził mnie do środka. Dom był w wewnątrz równie elegancki jak na zewnątrz. Meble były białe lub czarne, świetnie komponując się z białymi ścianami i ciemnymi dodatkami. Widać było, że gospodyni domu to bardzo porządna kobieta. James zaprowadził mnie do salonu. Stała tam czarna kanapa z kremowymi poduszkami o pięknych wzorach. Było to całkiem ciekawe połączenie. James usiadł na fotelu ustawionym na przeciw wielkiego telewizora wiszącego na ścianie. Gestem ręki wskazał mi fotel po przeciwległej stronie kanapy lub na kanapę. Ja jednak wiedziałam, że jeśli usiądę, to moja odwaga i pyskatość trochę uleci.
 - Wolę nie – powiedziałam. – Chcę od razu przejść do rzeczy. Po pierwsze: pozwól mi dokończyć i mi nie przerywaj, nawet jeśli będę mówić całkiem bez sensu. Po drugie: spróbuj mnie znów nazwać psychopatką to skończysz na OIOM-ie.
 - Okej – westchnął.
 - Dobra – zaczęłam. – Jak już mówiłam, Maggie potwornie za tobą tęskni, ale boi się zobaczyć czy z tobą wszystko dobrze.
 - Nie rozumiem – jęknął chłopak. – Skąd wytrzasnęłaś wiadomość o Maggie?
 - Skąd? Skąd? – zapytałam. – To akurat ważne nie jest. Ważne jest to, żebyś powiedział tu i teraz, że czujesz się dobrze i jesteś szczęśliwy.
 - A jeśli nie jestem?
 - To już nie moja sprawa – wzruszyłam ramionami.
 - Kim ty do cholery jesteś?! – nie wytrzymał. – O co ci chodzi? Maggie nie żyje! Jak możesz wiedzieć co ona czuje?
 - Bo ją widzę! – wrzasnęłam i od razu pożałowałam tych słów.
 - Co? O czym ty mówisz? Jak możesz ją widzieć.
 - Normanie.
 - To mi to udowodnij.
 - Dobra – spojrzałam błagalnie na Maggie, która patrzyła na nas.
            Wiedziałam już jak mogę udowodnić swoją rację Jamesowi. Potrzebowałam do tego tylko pomocy Maggie i wszystko będzie dobrze. Nie mam bladego pojęcia dlaczego nie wpadałam na to wcześniej, ale teraz już mam plan, który powinien wypalić, a jeśli nie to tak jak zawsze będę improwizować.
 - Akurat w tym musisz mi pomóc – wpatrywałam się w Maggie, a James siedzący za mną zmarszczył brew. – Wymyśl jakieś wspomnienia czy coś w tym stylu, które znałaś tylko ty i on.
            Chwilę patrzała na mnie i nic nie mówiła. Trochę mnie to zdziwiło, ale wiedziałam, że szuka w głowie czegoś cennego, ważnego. O ile mnie pamięć nie myli to duchy tracą odrobinkę wspomnień, więc pewnie jest jej znacznie ciężej.
  - Kiedyś, gdy miał dziesięć lat sam poszedł do lasu, gdzie użądliła go pszczoła, na które jest bardzo uczulony. Nikomu się nie przyznał, ale po czasie stchórzył i powiedział mamie…
 - Kiedyś, gdy miałeś dziesięć lat sam poszedłeś do lasu, gdzie użądliła cię pszczoła, na które jesteś bardzo uczulony. Nikomu się nie przyznałeś, ale po czasie stchórzyłeś i powiedziałeś mamie o tym. Jak się dowiedzieliście twoje uczulenie to bardzo rzadka odmiana uczulenia, która daje się dopiero zauważyć, kiedy się wystarczająco rozwinie. To bardzo poważne, więc prawie nikt o tym nie wie..
 - Skąd…
 -…byłeś szaleńczo zakochany w podstawówce, ale powiedziałeś sobie, że zaczekasz do gimnazjum i jeśli ta dziewczyna nadal ci się będzie podobać to się z nią umówisz. Tak zrobiłeś. Kiedy tylko przekroczyłeś próg nowej szkoły zdałeś sobie sprawę, że to nie dziewczyna dla ciebie. Określasz ją jako ,,Niespełnioną miłość’’. Później spotkałeś inną. Od razu cię zachwyciła, bo była inna. Spokojna, cicha, miła. Miała zamiar nie iść na zabawę szkolną, ale ją wyciąłeś na nią. Wyznałeś jej tam, że się w niej podkochujesz i zostaliście parą. Byłeś przy niej w chorobie, a kiedy kazał ci odejść i nie wracać, ty zawsze wracałeś. Raz się jej nawet oświadczyłeś. Ona to przyjęła. Uznaliście, że będzie to wasza tajemnica do końca życia, a w przyszłości spełnicie tą obietnicę. Nie udało wam się to. Głównie za to przeprosiła w liście do ciebie, który ci zostawiła, w ten nieszczęsny dzień.
 - To prawda. Nikt o tym nie wiedział…nie powiedziała nikomu.
 - Teraz mi wierzysz?
 - Tak. Czy ona tu jest?
 - Cały czas.
 - Może to głupie z mojej strony, ale wierzę ci.
 - Super.
            Nie wiem czego wtedy oczekiwałam, ale chyba się tego doczekałam. Maggie przytuliła się do Jamesa, co wyglądało zabawnie, gdyż chłopka dotykał powietrze. Jednak wiedział, że ona tam jest. Mimo, że trząsł się przez zimno emanujące od Maggie to się uśmiechał i był szczęśliwy. A ona wiedziała jak on się czuje.

 - Dziękuję – szepnęła.