Wiecie co jest najgorsze w łzach? Kiedy
raz pozwolisz im płynąć to już nigdy nie przestaną lecieć. Po dziś dzień
żałuję, że nie starłam tamtej pierwszej łzy, która spłynęła po mojej twarzy w
momencie, kiedy Monique na mnie spojrzała. Od tamtej pory po moich policzkach
płynęły strumienie. Czułam jak oczy mi puchną, a w ustach robi mi się sucho.
Ludzie przebiegali obok mnie, a ja po prostu stałam i płakałam. Trochę byłam na
siebie zła, ponieważ dawałam sobie chwilę, a nawet więcej niż chwilę, słabość.
W pewnym momencie podeszła do mnie jakaś kobieta chcąc sprawdzić co mi jest,
ale ja ją spławiłam. Nikt więcej już nie podchodził co mnie cieszyło. Tylko raz
jeszcze przybiegł do mnie jakiś facet ostro gestykulujący. Wrzeszczał coś o
telefonie. Chyba chciał wezwać pogotowie. Albo policję. Jednak ja nie miałam
siły, ani ochoty by mu dać aparat. Nie miałam na to po prostu siły. Za bardzo
to bolało. Straciłam przyjaciółkę. Ale gorsze było to, że mogłam jej pomóc, ale
nie chciałam, bo bałam się, iż uzna mnie za idiotkę.
Kiedy przyjechała
karetka, można powiedzieć, że czara się przelała. Widziałam jak lekarze
sprawdzają czy Monique żyje, ale kiedy uznali, że jest za późno...wyjęli
plastikowy worek...na zwłoki. Powoli wsadzili jej ciało do czarnego worka, mając
przy tym ogromną widownie. A ja tylko zsunęłam się na chodnik. Obejmowałam się
ramionami i po prostu płakałam. Długa chwila słabości. Bardzo długa.
Kiedy przyjechała policja, po czym
zaczęła sprawdzać zwłoki mojej przyjaciółki nie potrafiłam już wytrzymać. Po
prostu uciekłam. Dobrze znałam miejsce, gdzie mogłabym pobyć bez świadków,
denerwujących ludzi oraz ciągłych pytań. Więc pobiegłam na ,,mój'' most, który
spełniał te warunki. Wiedziałam w tym miejscu potencjał, którego wtedy
potrzebowałam.
W całym swoim życiu nie wylałam
tylu łez za jednym razem. Ani na pogrzebie babci, która zmarła, kiedy ja miałam
około osiem lat. Ani kiedy w urodziny taty chodziłam do niego na cmentarz. Ani
kiedy złamałam rękę lub nogę czy wybiłam sobie obojczyk. Zawsze miałam umiar,
potrafiłam ukrywać emocje, ale teraz już nie dawałam sobie rady.
Pierwszy raz miałam
prawdziwe wyrzuty sumienia. Zabawne uczucie. Nigdy niczego nie żałowałam ani
nie czułam skruchy. Ale w tym wypadku było inaczej; byłam zła na siebie,
ponieważ nie pomogłam swojej przyjaciółce - zabawne, nigdy wcześniej nie
wspomniałam o niej jako o ,,przyjaciółce" ale tylko i wyłącznie
wspomniałam tylko o Monique. Nigdy jej nie doceniałam, a teraz jest na to za
późno. Już los mi jej nie zwróci. Nie odda.
Nigdy nie zapomnę o tym jak
wpływała na moje życie. Jak w nie zaingerowała tworząc jakąś taką przyjaźń.
Pamiętam co nas połączyło; odmienność. Ja, czarnowłosa, zbuntowana i
zwariowana, zawarłam rozejm z miłą blondynką, której największą ambicją były
dobre oceny i porządek.
Pewnego dnia sparowano nas do
jakiegoś projektu, którego i tak nie miałam najmniejszego zamiaru go robić.
Było mi na rękę być w parze z klasową kujonką. Obie czegoś chciałyśmy; jak
oceny dopuszczającej, która w dużej mierze miała mi pomóc w zdobyciu oceny,
która pozwoliłaby mi zdać. Ona zaś chciała zdobyć odrobinkę odwagi, nutki
wariacji do części życia. Po prostu się zaprzyjaźniłyśmy. Nie rozumiem jak ona
ze mną wytrzymywała, ale potrafiła spędzić ze mną wiele chwil, bez
ciągłego marudzenia o tym, jaka to ja jestem walnięta i nienormalna. Choć
ostatnio nam się nie układało. Kłótnie, godziny i dni milczenia.
Kiedyś razem z
Cole’m chcieliśmy iść do parku, gdzie nie dawno postawiono nową rzeźbę o naprawdę
wielkiej wysokości. Wokół niego rozstawili różne słupki, do którym przyklejone
były paski z taśmy. Kilka znaków o treści ,,Zakaz wejścia poza ogrodzenie’’
zdobiły każdy słupek. Jednak, czy nas to powstrzymało? Przeciwnie, była to nowa
motywacja do bezsensownych czynów. Ale najbardziej zadziwiające było to, że
akurat Monique wracała wtedy z biblioteki i kiedy nas mijała, jak obchodzimy
taśmę, zapytała:
- Mogę się przyłączyć?
Ja na te słowa
uśmiechnęłam się, myśląc o tym jak ta nasza myślicielka może wdrapać się na tą
budowle. Ale i tak pokiwałam głową. Reakcja Cole’a była bardzo podobna; również
na jego twarzy widniał uśmiech, też kiwał głową. Jednak chyba mieliśmy inne
myśli – nie miałam zamiaru poznać jego przemyśleń. Pozwoliliśmy jej się przyłączyć,
choć ja na przykład dobrze wiedziałam, że załamie się już po kilku minutach.
Przeszłam nad
taśmą, obok mnie Cole, wciąż uśmiechnięty już stawiał stopę na pomniku. Monique
dziwnie na nas spojrzała, ale nic nie powiedziała. Odłożyła tylko książki, które
trzymała, na ławkę. Mimo wszystko nadal w nią nie wierzyłam. Złapałam za
odstający kawałek na rzeźbie i podciągnęłam się. Była ona jeszcze trochę
śliska, ale nie mogłam pokazać, że coś mi przeszkadza. Cole był jakieś dwie
stopy wyżej, a Monique dopiero przechodziła przez taśmę. Jak ona to niby zrobi?
Nad moją głową
Cole poślizgnął się, na skutek czego jego lewa noga zawisła nade mną, a on jak
szalony wymachiwał nią na wszystkie strony by znaleźć jakiś punkt oparcia.
Przewróciłam oczami, zdając sobie sprawę, że jestem od niego mimo wszystko
sprawniejsza. Popatrzyłam na fragment rzeźby wokół jego nóg, sięgające najwyżej
do połowy łydek. Zerknęłam na prawo – żadnych punktów. Za to z lewej był mały
odstający fragment, na tyle duży żeby jego noga się tam zmieściła. Odczekałam
chwilę zanim mu powiedziałam:
- Lewa strona, około
piętnaście centymetrów obok ciebie – jakieś osiem wyżej od prawej nogi.
Cóż, nigdy nie
wspominałam, że matma to mój słaby punkt.
Odwróciłam się i
prawie oczy wypadły mi z orbit kiedy zobaczyłam jak Monique wspina się za mną,
w nawet stabilnej pozycji. Widziałam jej skupioną minę. Radziła sobie w miarę
dobrze, a jeśli spojrzeć na Cole’a to nawet dobrze; jednak do mnie brakowało
jej dość dużo.
Rozumiecie? Od
dziecka wspinałam się na różne rzeczy: na początku szafy, później drzewa, aż w
końcu stare mosty i budowle; radziłam sobie w takich sytuacjach, a wchodzenie
na byle jaką rzeźbę nie zmienia w moim życiu wiele – po prostu nic nowego.
Jednak jeśli na
nią spojrzeć, to naprawdę dobrze sobie radziła jak na pierwszy raz. A nawet
jeśli kiedyś robiła coś takiego (w co wątpię) to teraz była jeszcze w dodatku
pod presją, wiedząc, że nie damy jej spokoju jeśli nie uda jej się wejść na
górę. Choć jeśli spojrzeć na pryzmat Cole’a, który szczególnie się nie popisał,
to jedna mała wpadka chyba wiele nie zmieni.
Dochodząc do
sedna sprawy: Cole zwolnił na tyle, że jako pierwsza siedziałam na górze, ale i
Monique mnie zaskoczyła, gdy weszła pierwsza przed nim. Siedzieliśmy na dość ni
to małej, ni to dużej wysokości. Wpatrywałam się na chodnik pod nami, kiedy
Cole i Monique patrzyli na niebo, chyba zachodzące. Wtedy wpadłam na pomysł.
- Skaczemy – rzuciłam.
Pieczętując mój
pomysł skoczyłam. Było dość wysoko, ale dla mnie to nic nie strasznego. Twardo
wylądowałam na nogach. Trochę mnie zapiekły, ale postarałam się utrzymać równowagę.
Kiedy stałam już twardo na ziemi, a w głowie przestało mi się kręcić,
spojrzałam na górę. Z tej perspektywy wydawało się jeszcze wyżej. Monique z
autentycznym przerażeniem spojrzała na mnie, na Cole’a i znów na mnie. Cole
tylko wzruszył ramionami i powiedział:
- Pikuś.
Uśmiechnęłam się
pod nosem na jego słowa. Mieliśmy jakąś potajemną zmowę na nastraszanie jej czy
jak? Dopiero po jego słowach i mojej myśli zauważyłam jedno: jego dłoń i jej
stykają się palcami, a on jakby nigdy nic zabrał dłoń i skoczył. Wylądował
podobnie do mnie; na lekko ugiętych nogach, równie pewnie jak ja.
Tam została już
tylko Monique. Miała dwie opcje: zeskoczyć lub zjeść z powrotem tak jak weszła.
Wciąż w nią nie wierzyłam, zdawała mi się za miękka. Mogła sobie z nami wejść,
ale czy by to wystarczy? Nie.
A czy
wspomniałam, że mieliśmy wtedy jakieś dziesięć lat, a cały ten pomnik był
jakieś pięć razy większy od nas, tak szacując?
- Dajesz Królewno –
pośpieszyłam ją z szyderczym uśmiechem. Wiem, że nie da rady. Jestem tego
pewna.
A jednak.
Skoczyła. Nie wylądowała tak jak my; nie zgięła kolan, przez co się
przewróciła. Jej twarz wykrzywił grymas bólu, ale szybko się wyprostowała.
Wcześniej widziałam jak jej prawa kostka wygina się bardzo nienaturalnie.
Powinna zacząć utykać, jęczeć. Znam to z widzenia: skręcenie. Ile razy to ja
przechodziłam przez ten super ,,przyjemny’’ ból. Jednak ona jeszcze w tamtym
momencie nie płakała ani jęczała. Dobry znak.
- No, no – mrugnęłam. – Nie
jesteś, aż takim mięczakiem jak się zdaje.
Klepnęłam ją po
plecach. Lekko się zachwiała, nie spodziewała się mojego gestu. Kiedy przeniosła
ciężar ciała na prawą stopę, strasznie się wykrzywiła. Przybrała zwykły wyraz
twarzy z niemal bólem, ale bardzo szybko.
- Co ci jest – zauważył
Cole, co mnie zirytowało. Czego on się tak o nią troszczy?
- Mi? – udała zdziwienie.
- No nie, Zeusowi –
syknęłam. – Tobie.
- Nic, a nic – powiedziała.
– Jestem zdrowa jak koń.
- Tylko nie porównania –
jęknęłam. – Trzymaj gębę na kłódkę, a jakoś się dogadamy.
Na moje słowa
uśmiechnęła się promiennie. Zabawne, moja osoba przyczyniła się do mojego szczęścia.
Szczęścia, rozumiecie? Chciałam zgasić jej uśmieszek, ale dałam jej się chwilę
pocieszyć.
- Ale jeszcze musisz
popracować – rzuciłam. Podeszłam do niej i na ucho szepnęłam. – Następnym razem
zegnij kolana i mentalnie przygotuj się upadku. A z tą nóżką będzie krucho…
Zrobiła minę
jakby koń o mało nie szcelił ją w twarz kopytem. Dosłownie. Chyba nie sądziła,
że jestem aż tak spostrzegawcza, ale się przeliczyła. Mi wiele nie umknie.
Jeszcze się o tym przekonacie.
Miała wtedy
skręconą kostkę, ale nie przyznała się do tego od razu. Starała się nie
kuśtykać w mojej obecności, ale gdy już nie było mnie obok z ulgą podpierała
się o coś lub kulała. Czasem mnie dziwiło jak tak wytrzymała, jakieś osiem dni.
Później wykorzystała okazję, kiedy Jack Calistech wpadł na nią, a ona sprytnie
połapała się, że równie dobrze teraz może sprawić sobie kłopot z kostką.
Wpadając na niego, wygięła sobie stopę w zewnętrzną stronę. Kiedy zaczęła
potwornie jęczeć Jack zdał sobie sprawę, że to coś poważnego. Zawiózł ją do szpitala,
gdzie okazało się, że ma skręcenie stanu drugiego i coś ze ścięgnami. Lekarz
dobrze wiedział, że to już trwało od kilku dni, ale na jej prośbę nie
powiedział o tym nikomu. Wykazała się tym. Nie pierwszy raz.
Na początku
miałam ją gdzieś, ale później to się zmieniło. Nie wiem co tak bardzo na nas
wpłynęło. Może to jak bardzo chciała się do mnie dopasować, jak puzzel, który
nie pasuje do jednego chce się w niego wcisnąć. W końcu się udaje, ale albo
obrazek się nie zgadza, albo nie da się już go wyciągnąć. Tu sprawdziła się
pierwsza opcja. Niby jeździła z nami krosami po lodzie. Wspinała się na stare
budynki, wywoływała duchy, pływała w zakazanych miejscach, podkładała innym
nogi – jednak nigdy to nie była jej prawidła twarz, tylko maska zasłaniająca jej
prawdziwe oblicze.
Może i ona
zmieniła się ze wzgląd na mnie, ale i ja. Czy myślicie, że napisałabym tu
cokolwiek gdyby nie ona? Gdyby nie to jak wielu rzeczy mnie nauczyła? Różnych
nawyków; i tych dobrych i złych.
Jakby nie patrzeć
ja, Nick i Monique jakoś do siebie pasowaliśmy. Moja matka nie zawracała sobie
mną głowy, Nick nie miał ojca, a Monique miała obojga rodziców, ale
rozwiedzionych. Przebywała i u jednego, i u drugiego. Ale wiele to nie
zmieniało; w jednym pomieszczeniu aż wrzało kiedy oboje w nim byli. Oboje mają
tą samą informację: oboje byli sobie niewierni. Kiedyś byłam i w domu jednego,
i drugiego. Pani Startor jest bardzo porządna, nienawidzi sprzeciwu. Jak mnie
tylko zobaczyła to mało jej oczy z orbit nie wypadły. Komentowała mój ubiór,
styl chodzenia, mowę i te sprawy. Akurat od jakiś trzech miesięcy miałam nowego
kolczyka (w nosie) który strasznie nie podpadł jej do gustu. W uszach też nie
był jeden; w lewym popularny, duży smok – kolczyk na całe ucho, a w prawym –
cztery duże kolczyki w różnych kształtach: czaszki, skrzyżowanych mieczy,
maleńkiej strzały i równie małej, ale efektownej głowy Meduzy. Nie wiem czy
ktoś kojarzy. Baba z wężowymi włosami, zmieniała ludzi w kamień spojrzeniem,
mity i tak dalej. Myślałam, że mnie wyrzuci z domu, ale Monique jakoś ją
powstrzymała. Z bardzo wielkim trudem.
Jej ojciec to
trochę typ mojej matki – biznesmen, który w czasie, gdy jego córki nie ma w
domu to się jej nie narzuca. Jednak nie można go ocieniać pochopnie. Jak
przychodzi co do czego, jest super tatą. Wystarczy jeden telefon, ba! SMS, i
już do niej przyjeżdża zostawiając wszystko co robił. Kocha – kochał – ją ponad
wszystko. A przeze mnie umarła. Stracił ją.
Wyrzuty sumienia
zżerały mnie od środka. Ale nie takie jak ma się po stłuczeniu wazonu. Takie
prawdziwe, że aż bolesne. Monique straciła życie za moją sprawą!
Zimny podmuch
owiał moją twarz. Chciałam podciągnąć kołdrę na nos, ale kiedy zaczęłam błądzić
w jej poszukiwaniu, napotkałam tylko nicość. Powoli otworzyłam oczy. Ujrzałam
lekko purpurowe niebo. Wokół mnie stały betonowe ściany. Spojrzałam w górę,
znajdowałam się na moście. Musiałam się wczoraj wcisnąć w szparę pomiędzy
zniszczonymi fragmentami mostu i zasnąć.
Podciągnęłam się
na rękach, bardzo napinając mięśnie. Oparłam się o barierkę i patrzyłam na
most. Słońce właśnie wschodziło, a delikatne promienie słońca muskały moją
skórę. W zadziwiającym tempie powróciły do mnie wydarzenia poprzedniego dnia.
Monique. To imię ścisnęło moje serce. Nie rozumiem; całe życie byłam taka jaka
byłam, Az tu nagle jeden wypadek i już po całym moim osiągnięciu.
Nawet nie
zauważyłam jak Maggie podeszła do mnie. No cóż, jakby nie patrzeć to duch.
Straszenie…chyba jej to wychodzi.
Spojrzała na mnie
smutno. Jej błękitne oczy lśniły pod pokrywą łez. Nie rozumiem do dziś, czemu
ona, na Styks, zawsze wita mnie płaczem. Tak, tak. Użyłam słowa z mitologii. To
przez wczorajszy wieczór, kiedy przypominałam sobie rzeczy z nią związane. Ona,
jak nie lubi – lubiła – fantastyki to za to ubóstwia – ubóstwiała mitologię.
Boże, jak ciężko się przyzwyczaić do nowej formy. Ale podobno śmierć to
przejście od ,,jest’’ do ,,był’’.
Pamiętam jak bardzo się na nią uparła i
ciągle wyskakiwała z mową w stylu ,,Na Styks’’; ,, Na Hadesa’’; ,,Na Zeusa’’;
albo porównywała coś Minotaura (to chyba półkoń, półczłowiek, nie?) czy do
centaura (to jest pół byk, jestem tego pewna)
- Hej – zagadnęła mnie
beksa.
- Co ty nie masz swojego
życia?! – wrzasnęłam jak tylko się odezwała. Po chwili w jej oczach wezbrało
się jeszcze więcej łez, a ja poniewczasie zdałam sobie sprawę, że ona nie może
mieć swojego życia. To duch. – Ja przepraszam…ja tylko…przepraszam.
- Nic się nie stało – ciągnęła
nosem. – Wiem o wszystkim.
Spojrzałam na
nią. Mimo, że była duchem na pierwszy rzut oka, wcale tak nie wyglądała. Trochę
jak nastolatka, której niedobrze. Cóż, licząc na nas czas miałaby już z,
powiedzmy, dwadzieścia, może więcej niż dwadzieścia lat. Ale zatrzymała się w
ciele osiemnastolatki, jak mają duchy w zwyczaju.
- To moja wina – rzuciłam
łamiącym się głosem. – Umarła przeze mnie.
Wyżalanie się nie
leży w moich zwyczajach. Ale to duch. Na Facebooku o tym nie napisze.
- Czemu tak sądzisz.
- Wiedziałam, że umrze –
wyrzuciłam z siebie te słowa, jakbym pluła ogniem. – Widziałam jej widmo. Ale
jej o tym nie powiedziałam.
Maggie rozmyślała
chwilę. Wyglądała w tym świetle jak normalne dziewczyna; włosy w nieładzie,
ładne, podkreślone oczy, zwykłe ciuchy. Jednak wiem, że pod światło jej oblicze
mnie przerazi.
- Moi bliscy też wiedzieli,
że umrę…
Już chciałam się
wtrącić, że to co innego, ale ona kontynuowała.
- …ja jak ta idiotka miałam
jeszcze nadzieję – szepnęła. – Wiedzieli, że nie ma ratunku. Ale mi nie mówili.
- Ale to co innego.
- Śmierć jedna istota –
podsumowała. – Mogę cię pocieszyć: jeśli ją spotkam to jej to wyjaśnię.
Nagle usłyszałam
jakiś dźwięk. Głośny i metaliczny rock wydobył się z mojej kieszeni. Spałam na
telefonie, mającym, powiedzmy, dwa tygodnie. Wyjęłam z tylnej kieszeni mój
telefon: najbardziej zadziwiające jest to, że działał.
Ktoś do mnie dzwonił.
Ciężko było coś
zobaczyć, ale ujrzałam dwadzieścia trzy nieodebranych połączeń od Nicka – zazwyczaj
było tyle też od Monique – cztery od Mattew, dwa od Cole’a, ani jednego od
mamy. Zabawne ciekawe czy zauważyła, ze nie ma mnie w domu.
Telefon znów zaczął
dzwonić w moich rękach, jednak bateria padła całkowicie. Wyjęłam kartę pamięci i
SIM – wszystkie numery i piosenki. Sam telefon wrzuciłam do wody. Było ich tam chyba
z cztery od kiedy nałogowo mi się niszczyły. Mama upierała się na ten rodzaj, a
jak widać była bardzo nadziana.
- W końcu ten jazgot ustał –
mrugnęła Maggie. – Grał i grał.
- Coś ci się nie podoba w Gorgoth’cie?
– zaśmiałam się. – Super zespół. Ale bywają lepsze.
- Ohyda – westchnęła. – Wolę
coś w rodzaju…
- …Beethovena – podsunęłam.
– Jesteś z tego rodzaju?
- Wcale nie – spojrzałam na
nią podejrzliwie. – No, może trochę. No ale ta muzyka jest piękna. Delikatna
jak płatki śniegu, ale stanowcza jak mżawka.
- A rock jest stanowczy jak
piorun – wtrąciłam.
- Może być – teraz to ona
się uśmiechnęła. – Ale proszę cię, nie słuchaj tego w mojej obecności.
Odeszła w
czeluści mostu. Spojrzałam jak jej duch się rozpływa. Teraz ja muszę zawalczyć
z rzeczywistością.
Muszę załatwić
dwie sprawy: odnaleźć ducha mojej przyjaciółki, pozbyć się wyrzutów sumienia…no
i załatwić sobie nowy telefon.To już trzy sprawy.
A no i przede wszystkim,
na Podziemie, przestać gadać jak kujonka!