niedziela, 24 maja 2015

Rozdział dziesiąty

  Wiecie co jest najgorsze w łzach? Kiedy raz pozwolisz im płynąć to już nigdy nie przestaną lecieć. Po dziś dzień żałuję, że nie starłam tamtej pierwszej łzy, która spłynęła po mojej twarzy w momencie, kiedy Monique na mnie spojrzała. Od tamtej pory po moich policzkach płynęły strumienie. Czułam jak oczy mi puchną, a w ustach robi mi się sucho. Ludzie przebiegali obok mnie, a ja po prostu stałam i płakałam. Trochę byłam na siebie zła, ponieważ dawałam sobie chwilę, a nawet więcej niż chwilę, słabość. W pewnym momencie podeszła do mnie jakaś kobieta chcąc sprawdzić co mi jest, ale ja ją spławiłam. Nikt więcej już nie podchodził co mnie cieszyło. Tylko raz jeszcze przybiegł do mnie jakiś facet ostro gestykulujący. Wrzeszczał coś o telefonie. Chyba chciał wezwać pogotowie. Albo policję. Jednak ja nie miałam siły, ani ochoty by mu dać aparat. Nie miałam na to po prostu siły. Za bardzo to bolało. Straciłam przyjaciółkę. Ale gorsze było to, że mogłam jej pomóc, ale nie chciałam, bo bałam się, iż uzna mnie za idiotkę.
             Kiedy przyjechała karetka, można powiedzieć, że czara się przelała. Widziałam jak lekarze sprawdzają czy Monique żyje, ale kiedy uznali, że jest za późno...wyjęli plastikowy worek...na zwłoki. Powoli wsadzili jej ciało do czarnego worka, mając przy tym ogromną widownie. A ja tylko zsunęłam się na chodnik. Obejmowałam się ramionami i po prostu płakałam. Długa chwila słabości. Bardzo długa.
        Kiedy przyjechała policja, po czym zaczęła sprawdzać zwłoki mojej przyjaciółki nie potrafiłam już wytrzymać. Po prostu uciekłam. Dobrze znałam miejsce, gdzie mogłabym pobyć bez świadków, denerwujących ludzi oraz ciągłych pytań. Więc pobiegłam na ,,mój'' most, który spełniał te warunki. Wiedziałam w tym miejscu potencjał, którego wtedy potrzebowałam.
         
         W całym swoim życiu nie wylałam tylu łez za jednym razem. Ani na pogrzebie babci, która zmarła, kiedy ja miałam około osiem lat. Ani kiedy w urodziny taty chodziłam do niego na cmentarz. Ani kiedy złamałam rękę lub nogę czy wybiłam sobie obojczyk. Zawsze miałam umiar, potrafiłam ukrywać emocje, ale teraz już nie dawałam sobie rady.
           Pierwszy raz miałam prawdziwe wyrzuty sumienia. Zabawne uczucie. Nigdy niczego nie żałowałam ani nie czułam skruchy. Ale w tym wypadku było inaczej; byłam zła na siebie, ponieważ nie pomogłam swojej przyjaciółce - zabawne, nigdy wcześniej nie wspomniałam o niej jako o ,,przyjaciółce" ale tylko i wyłącznie wspomniałam tylko o Monique. Nigdy jej nie doceniałam, a teraz jest na to za późno. Już los mi jej nie zwróci. Nie odda.
         Nigdy nie zapomnę o tym jak wpływała na moje życie. Jak w nie zaingerowała tworząc jakąś taką przyjaźń. Pamiętam co nas połączyło; odmienność. Ja, czarnowłosa, zbuntowana i zwariowana, zawarłam rozejm z miłą blondynką, której największą ambicją były dobre oceny i porządek. 
         Pewnego dnia sparowano nas do jakiegoś projektu, którego i tak nie miałam najmniejszego zamiaru go robić. Było mi na rękę być w parze z klasową kujonką. Obie czegoś chciałyśmy; jak oceny dopuszczającej, która w dużej mierze miała mi pomóc w zdobyciu oceny, która pozwoliłaby mi zdać. Ona zaś chciała zdobyć odrobinkę odwagi, nutki wariacji do części życia. Po prostu się zaprzyjaźniłyśmy. Nie rozumiem jak ona ze mną wytrzymywała, ale potrafiła spędzić ze mną wiele chwil, bez ciągłego marudzenia o tym, jaka to ja jestem walnięta i nienormalna. Choć ostatnio nam się nie układało. Kłótnie, godziny i dni milczenia.
            Kiedyś razem z Cole’m chcieliśmy iść do parku, gdzie nie dawno postawiono nową rzeźbę o naprawdę wielkiej wysokości. Wokół niego rozstawili różne słupki, do którym przyklejone były paski z taśmy. Kilka znaków o treści ,,Zakaz wejścia poza ogrodzenie’’ zdobiły każdy słupek. Jednak, czy nas to powstrzymało? Przeciwnie, była to nowa motywacja do bezsensownych czynów. Ale najbardziej zadziwiające było to, że akurat Monique wracała wtedy z biblioteki i kiedy nas mijała, jak obchodzimy taśmę, zapytała:
 - Mogę się przyłączyć?
            Ja na te słowa uśmiechnęłam się, myśląc o tym jak ta nasza myślicielka może wdrapać się na tą budowle. Ale i tak pokiwałam głową. Reakcja Cole’a była bardzo podobna; również na jego twarzy widniał uśmiech, też kiwał głową. Jednak chyba mieliśmy inne myśli – nie miałam zamiaru poznać jego przemyśleń. Pozwoliliśmy jej się przyłączyć, choć ja na przykład dobrze wiedziałam, że załamie się już po kilku minutach.
            Przeszłam nad taśmą, obok mnie Cole, wciąż uśmiechnięty już stawiał stopę na pomniku. Monique dziwnie na nas spojrzała, ale nic nie powiedziała. Odłożyła tylko książki, które trzymała, na ławkę. Mimo wszystko nadal w nią nie wierzyłam. Złapałam za odstający kawałek na rzeźbie i podciągnęłam się. Była ona jeszcze trochę śliska, ale nie mogłam pokazać, że coś mi przeszkadza. Cole był jakieś dwie stopy wyżej, a Monique dopiero przechodziła przez taśmę. Jak ona  to niby zrobi?
            Nad moją głową Cole poślizgnął się, na skutek czego jego lewa noga zawisła nade mną, a on jak szalony wymachiwał nią na wszystkie strony by znaleźć jakiś punkt oparcia. Przewróciłam oczami, zdając sobie sprawę, że jestem od niego mimo wszystko sprawniejsza. Popatrzyłam na fragment rzeźby wokół jego nóg, sięgające najwyżej do połowy łydek. Zerknęłam na prawo – żadnych punktów. Za to z lewej był mały odstający fragment, na tyle duży żeby jego noga się tam zmieściła. Odczekałam chwilę zanim mu powiedziałam:
 - Lewa strona, około piętnaście centymetrów obok ciebie – jakieś osiem wyżej od prawej nogi.
            Cóż, nigdy nie wspominałam, że matma to mój słaby punkt.
            Odwróciłam się i prawie oczy wypadły mi z orbit kiedy zobaczyłam jak Monique wspina się za mną, w nawet stabilnej pozycji. Widziałam jej skupioną minę. Radziła sobie w miarę dobrze, a jeśli spojrzeć na Cole’a to nawet dobrze; jednak do mnie brakowało jej dość dużo.
            Rozumiecie? Od dziecka wspinałam się na różne rzeczy: na początku szafy, później drzewa, aż w końcu stare mosty i budowle; radziłam sobie w takich sytuacjach, a wchodzenie na byle jaką rzeźbę nie zmienia w moim życiu wiele – po prostu nic nowego.
            Jednak jeśli na nią spojrzeć, to naprawdę dobrze sobie radziła jak na pierwszy raz. A nawet jeśli kiedyś robiła coś takiego (w co wątpię) to teraz była jeszcze w dodatku pod presją, wiedząc, że nie damy jej spokoju jeśli nie uda jej się wejść na górę. Choć jeśli spojrzeć na pryzmat Cole’a, który szczególnie się nie popisał, to jedna mała wpadka chyba wiele nie zmieni.
            Dochodząc do sedna sprawy: Cole zwolnił na tyle, że jako pierwsza siedziałam na górze, ale i Monique mnie zaskoczyła, gdy weszła pierwsza przed nim. Siedzieliśmy na dość ni to małej, ni to dużej wysokości. Wpatrywałam się na chodnik pod nami, kiedy Cole i Monique patrzyli na niebo, chyba zachodzące. Wtedy wpadłam na pomysł.
 - Skaczemy – rzuciłam.
            Pieczętując mój pomysł skoczyłam. Było dość wysoko, ale dla mnie to nic nie strasznego. Twardo wylądowałam na nogach. Trochę mnie zapiekły, ale postarałam się utrzymać równowagę. Kiedy stałam już twardo na ziemi, a w głowie przestało mi się kręcić, spojrzałam na górę. Z tej perspektywy wydawało się jeszcze wyżej. Monique z autentycznym przerażeniem spojrzała na mnie, na Cole’a i znów na mnie. Cole tylko wzruszył ramionami i powiedział:
 - Pikuś.
            Uśmiechnęłam się pod nosem na jego słowa. Mieliśmy jakąś potajemną zmowę na nastraszanie jej czy jak? Dopiero po jego słowach i mojej myśli zauważyłam jedno: jego dłoń i jej stykają się palcami, a on jakby nigdy nic zabrał dłoń i skoczył. Wylądował podobnie do mnie; na lekko ugiętych nogach, równie pewnie jak ja.
            Tam została już tylko Monique. Miała dwie opcje: zeskoczyć lub zjeść z powrotem tak jak weszła. Wciąż w nią nie wierzyłam, zdawała mi się za miękka. Mogła sobie z nami wejść, ale czy by to wystarczy? Nie.
            A czy wspomniałam, że mieliśmy wtedy jakieś dziesięć lat, a cały ten pomnik był jakieś pięć razy większy od nas, tak szacując?
 - Dajesz Królewno – pośpieszyłam ją z szyderczym uśmiechem. Wiem, że nie da rady. Jestem tego pewna.
            A jednak. Skoczyła. Nie wylądowała tak jak my; nie zgięła kolan, przez co się przewróciła. Jej twarz wykrzywił grymas bólu, ale szybko się wyprostowała. Wcześniej widziałam jak jej prawa kostka wygina się bardzo nienaturalnie. Powinna zacząć utykać, jęczeć. Znam to z widzenia: skręcenie. Ile razy to ja przechodziłam przez ten super ,,przyjemny’’ ból. Jednak ona jeszcze w tamtym momencie nie płakała ani jęczała. Dobry znak.
 - No, no – mrugnęłam. – Nie jesteś, aż takim mięczakiem jak się zdaje.
            Klepnęłam ją po plecach. Lekko się zachwiała, nie spodziewała się mojego gestu. Kiedy przeniosła ciężar ciała na prawą stopę, strasznie się wykrzywiła. Przybrała zwykły wyraz twarzy z niemal bólem, ale bardzo szybko.
 - Co ci jest – zauważył Cole, co mnie zirytowało. Czego on się tak o nią troszczy?
 - Mi? – udała zdziwienie.
 - No nie, Zeusowi – syknęłam. – Tobie.
 - Nic, a nic – powiedziała. – Jestem zdrowa jak koń.
 - Tylko nie porównania – jęknęłam. – Trzymaj gębę na kłódkę, a jakoś się dogadamy.
            Na moje słowa uśmiechnęła się promiennie. Zabawne, moja osoba przyczyniła się do mojego szczęścia. Szczęścia, rozumiecie? Chciałam zgasić jej uśmieszek, ale dałam jej się chwilę pocieszyć.
 - Ale jeszcze musisz popracować – rzuciłam. Podeszłam do niej i na ucho szepnęłam. – Następnym razem zegnij kolana i mentalnie przygotuj się upadku. A z tą nóżką będzie krucho…
            Zrobiła minę jakby koń o mało nie szcelił ją w twarz kopytem. Dosłownie. Chyba nie sądziła, że jestem aż tak spostrzegawcza, ale się przeliczyła. Mi wiele nie umknie. Jeszcze się o tym przekonacie.

            Miała wtedy skręconą kostkę, ale nie przyznała się do tego od razu. Starała się nie kuśtykać w mojej obecności, ale gdy już nie było mnie obok z ulgą podpierała się o coś lub kulała. Czasem mnie dziwiło jak tak wytrzymała, jakieś osiem dni. Później wykorzystała okazję, kiedy Jack Calistech wpadł na nią, a ona sprytnie połapała się, że równie dobrze teraz może sprawić sobie kłopot z kostką. Wpadając na niego, wygięła sobie stopę w zewnętrzną stronę. Kiedy zaczęła potwornie jęczeć Jack zdał sobie sprawę, że to coś poważnego. Zawiózł ją do szpitala, gdzie okazało się, że ma skręcenie stanu drugiego i coś ze ścięgnami. Lekarz dobrze wiedział, że to już trwało od kilku dni, ale na jej prośbę nie powiedział o tym nikomu. Wykazała się tym. Nie pierwszy raz.
            Na początku miałam ją gdzieś, ale później to się zmieniło. Nie wiem co tak bardzo na nas wpłynęło. Może to jak bardzo chciała się do mnie dopasować, jak puzzel, który nie pasuje do jednego chce się w niego wcisnąć. W końcu się udaje, ale albo obrazek się nie zgadza, albo nie da się już go wyciągnąć. Tu sprawdziła się pierwsza opcja. Niby jeździła z nami krosami po lodzie. Wspinała się na stare budynki, wywoływała duchy, pływała w zakazanych miejscach, podkładała innym nogi – jednak nigdy to nie była jej prawidła twarz, tylko maska zasłaniająca jej prawdziwe oblicze.
            Może i ona zmieniła się ze wzgląd na mnie, ale i ja. Czy myślicie, że napisałabym tu cokolwiek gdyby nie ona? Gdyby nie to jak wielu rzeczy mnie nauczyła? Różnych nawyków; i tych dobrych i złych.
            Jakby nie patrzeć ja, Nick i Monique jakoś do siebie pasowaliśmy. Moja matka nie zawracała sobie mną głowy, Nick nie miał ojca, a Monique miała obojga rodziców, ale rozwiedzionych. Przebywała i u jednego, i u drugiego. Ale wiele to nie zmieniało; w jednym pomieszczeniu aż wrzało kiedy oboje w nim byli. Oboje mają tą samą informację: oboje byli sobie niewierni. Kiedyś byłam i w domu jednego, i drugiego. Pani Startor jest bardzo porządna, nienawidzi sprzeciwu. Jak mnie tylko zobaczyła to mało jej oczy z orbit nie wypadły. Komentowała mój ubiór, styl chodzenia, mowę i te sprawy. Akurat od jakiś trzech miesięcy miałam nowego kolczyka (w nosie) który strasznie nie podpadł jej do gustu. W uszach też nie był jeden; w lewym popularny, duży smok – kolczyk na całe ucho, a w prawym – cztery duże kolczyki w różnych kształtach: czaszki, skrzyżowanych mieczy, maleńkiej strzały i równie małej, ale efektownej głowy Meduzy. Nie wiem czy ktoś kojarzy. Baba z wężowymi włosami, zmieniała ludzi w kamień spojrzeniem, mity i tak dalej. Myślałam, że mnie wyrzuci z domu, ale Monique jakoś ją powstrzymała. Z bardzo wielkim trudem.
            Jej ojciec to trochę typ mojej matki – biznesmen, który w czasie, gdy jego córki nie ma w domu to się jej nie narzuca. Jednak nie można go ocieniać pochopnie. Jak przychodzi co do czego, jest super tatą. Wystarczy jeden telefon, ba! SMS, i już do niej przyjeżdża zostawiając wszystko co robił. Kocha – kochał – ją ponad wszystko. A przeze mnie umarła. Stracił ją.
            Wyrzuty sumienia zżerały mnie od środka. Ale nie takie jak ma się po stłuczeniu wazonu. Takie prawdziwe, że aż bolesne. Monique straciła życie za moją sprawą!

            Zimny podmuch owiał moją twarz. Chciałam podciągnąć kołdrę na nos, ale kiedy zaczęłam błądzić w jej poszukiwaniu, napotkałam tylko nicość. Powoli otworzyłam oczy. Ujrzałam lekko purpurowe niebo. Wokół mnie stały betonowe ściany. Spojrzałam w górę, znajdowałam się na moście. Musiałam się wczoraj wcisnąć w szparę pomiędzy zniszczonymi fragmentami mostu i zasnąć.
            Podciągnęłam się na rękach, bardzo napinając mięśnie. Oparłam się o barierkę i patrzyłam na most. Słońce właśnie wschodziło, a delikatne promienie słońca muskały moją skórę. W zadziwiającym tempie powróciły do mnie wydarzenia poprzedniego dnia. Monique. To imię ścisnęło moje serce. Nie rozumiem; całe życie byłam taka jaka byłam, Az tu nagle jeden wypadek i już po całym moim osiągnięciu.
            Nawet nie zauważyłam jak Maggie podeszła do mnie. No cóż, jakby nie patrzeć to duch. Straszenie…chyba jej to wychodzi.
            Spojrzała na mnie smutno. Jej błękitne oczy lśniły pod pokrywą łez. Nie rozumiem do dziś, czemu ona, na Styks, zawsze wita mnie płaczem. Tak, tak. Użyłam słowa z mitologii. To przez wczorajszy wieczór, kiedy przypominałam sobie rzeczy z nią związane. Ona, jak nie lubi – lubiła – fantastyki to za to ubóstwia – ubóstwiała mitologię. Boże, jak ciężko się przyzwyczaić do nowej formy. Ale podobno śmierć to przejście od ,,jest’’ do ,,był’’.
Pamiętam jak bardzo się na nią uparła i ciągle wyskakiwała z mową w stylu ,,Na Styks’’; ,, Na Hadesa’’; ,,Na Zeusa’’; albo porównywała coś Minotaura (to chyba półkoń, półczłowiek, nie?) czy do centaura (to jest pół byk, jestem tego pewna)
 - Hej – zagadnęła mnie beksa.
 - Co ty nie masz swojego życia?! – wrzasnęłam jak tylko się odezwała. Po chwili w jej oczach wezbrało się jeszcze więcej łez, a ja poniewczasie zdałam sobie sprawę, że ona nie może mieć swojego życia. To duch. – Ja przepraszam…ja tylko…przepraszam.
 - Nic się nie stało – ciągnęła nosem. – Wiem o wszystkim.
            Spojrzałam na nią. Mimo, że była duchem na pierwszy rzut oka, wcale tak nie wyglądała. Trochę jak nastolatka, której niedobrze. Cóż, licząc na nas czas miałaby już z, powiedzmy, dwadzieścia, może więcej niż dwadzieścia lat. Ale zatrzymała się w ciele osiemnastolatki, jak mają duchy w zwyczaju.
  - To moja wina – rzuciłam łamiącym się głosem. – Umarła przeze mnie.
            Wyżalanie się nie leży w moich zwyczajach. Ale to duch. Na Facebooku o tym nie napisze.
 - Czemu tak sądzisz.
 - Wiedziałam, że umrze – wyrzuciłam z siebie te słowa, jakbym pluła ogniem. – Widziałam jej widmo. Ale jej o tym nie powiedziałam.
            Maggie rozmyślała chwilę. Wyglądała w tym świetle jak normalne dziewczyna; włosy w nieładzie, ładne, podkreślone oczy, zwykłe ciuchy. Jednak wiem, że pod światło jej oblicze mnie przerazi.
 - Moi bliscy też wiedzieli, że umrę…
            Już chciałam się wtrącić, że to co innego, ale ona kontynuowała.
 - …ja jak ta idiotka miałam jeszcze nadzieję – szepnęła. – Wiedzieli, że nie ma ratunku. Ale mi nie mówili.
 - Ale to co innego.
 - Śmierć jedna istota – podsumowała. – Mogę cię pocieszyć: jeśli ją spotkam to jej to wyjaśnię.
            Nagle usłyszałam jakiś dźwięk. Głośny i metaliczny rock wydobył się z mojej kieszeni. Spałam na telefonie, mającym, powiedzmy, dwa tygodnie. Wyjęłam z tylnej kieszeni mój telefon: najbardziej zadziwiające jest to, że działał. Ktoś do mnie dzwonił.
            Ciężko było coś zobaczyć, ale ujrzałam dwadzieścia trzy nieodebranych połączeń od Nicka – zazwyczaj było tyle też od Monique – cztery od Mattew, dwa od Cole’a, ani jednego od mamy. Zabawne ciekawe czy zauważyła, ze nie ma mnie w domu.
            Telefon znów zaczął dzwonić w moich rękach, jednak bateria padła całkowicie. Wyjęłam kartę pamięci i SIM – wszystkie numery i piosenki. Sam telefon wrzuciłam do wody. Było ich tam chyba z cztery od kiedy nałogowo mi się niszczyły. Mama upierała się na ten rodzaj, a jak widać była bardzo nadziana.
 - W końcu ten jazgot ustał – mrugnęła Maggie. – Grał i grał.
 - Coś ci się nie podoba w Gorgoth’cie? – zaśmiałam się. – Super zespół. Ale bywają lepsze.
 - Ohyda – westchnęła. – Wolę coś w rodzaju…
 - …Beethovena – podsunęłam. – Jesteś z tego rodzaju?
 - Wcale nie – spojrzałam na nią podejrzliwie. – No, może trochę. No ale ta muzyka jest piękna. Delikatna jak płatki śniegu, ale stanowcza jak mżawka.
 - A rock jest stanowczy jak piorun – wtrąciłam.
 - Może być – teraz to ona się uśmiechnęła. – Ale proszę cię, nie słuchaj tego w mojej obecności.
            Odeszła w czeluści mostu. Spojrzałam jak jej duch się rozpływa. Teraz ja muszę zawalczyć z rzeczywistością.
           
            Muszę załatwić dwie sprawy: odnaleźć ducha mojej przyjaciółki, pozbyć się wyrzutów sumienia…no i załatwić sobie nowy telefon.To już trzy sprawy. 
            A no i przede wszystkim, na Podziemie, przestać gadać jak kujonka! 



poniedziałek, 11 maja 2015

Rozdział dziewiąty

Wygląda na to, że po weekendzie miłości, radości i tęsknoty nastąpił kolejny nowy tydzień. A razem z tym w parze idzie szkoła. Boże, jak ja jej nienawidzę! Wymagają nas, że przez jeden dzień nauczymy się jakiś bzdur, które niby mają nam się przydać w życiu. Ale ja się pytam po co mi w życiu pierwiastki? Po co mam wiedzieć gdzie leży jaki kraj, skoro ja się nigdzie nie wybieram? Po co mam pisać jakieś rozprawki, kiedy jak nie mam tego zamiar robić prywatnie? Kto w ogóle wymyślił szkołę? Ja się pytam kto?!
            Tak więc znowu muszę męczyć się w budzie, co mnie po prostu bardzo męczy. Mam własne problemy i matematyczka musi zrozumieć, że nie mam czasu rozwiązywać jej problemów. Nie mam kiedy skupić się na pisaniu, bo mam coś innego na głowie. Mianowicie: Nie spotkałam jeszcze dziś Nicka, więc nie wiem czy nadal jest na mnie zły; Monique skutecznie mnie unika – teraz robi to nawet bezceremonialnie; matka jak zwykle mnie zaniedbuje – dobra to mnie nie interesuje; i najważniejsze – dostrzegłam ciekawy kontakt między mną, a duchami.
            Przetrwanie do lunchu było prawdziwą mordęgą. Zebrałam parę dwój, za jakąś uwagę, ale to norma. Gorzej było wytrzymywać w bezsensownej gadaninie nauczycieli, nie wtrącając uwag. Mam bardzo ciężkie życie.
            Kiedy siedząc w stołówce obok mnie pojawił się Cole, to poczułam się jakby z nieba spadł grom. Potrzebowałam się rozerwać, a tylko on potrafił wymyślić coś tak ekscytującego, by się w tym całkowicie zatracić. Rozradowany usiadł obok mnie zdejmując słuchawki z uszu. Usłyszałam jeszcze szybką solówkę na perkusji, zanim wyłączył muzykę. Na twarzy miał diabelski uśmiech, więc wiedziałam, że szykuje się coś ciekawego.
 - Co jest? – rzuciłam, udając obojętną, choć we wnętrz buzowałam.
 - Długo będziesz jeszcze jeść? – zapytał, unikając odpowiedzi na moje pytanie.
 - Zależy…
 - Even, przecież widzę, że chcesz wiedzieć.
 - No dobra, co jest?
 - Chodź.
            Z zaciekawieniem poszłam za nim, pozostawiając niedojedzonego hamburgera. Bardzo ciekawiło mnie to co wymyślił. Zawsze to mógł być pomysł Mattew, ale oni oboje prawie zawsze mając super pomysły. Coś muszą knuć, bo Cole bez powodu nie chciałby rozmawiać bez świadków.
            Poszliśmy do parku przed szkołą. To rozległa polana z drzewami i kwiatami; połowa z nich jest albo podeptana, albo nowo zasadzona. Już z daleka widziałam Mattew siedzącego na ławce przy drzewie, obok którego zawsze się spotykamy, gdy chcemy o czym porozmawiać. Kiedy dotarliśmy do Mattew, odbiłam od ławki i ruszyłam do drzewa. Obdzierając z niego korę, weszłam na grubszą gałąź, obierając się plecami o pień. Zawsze tak robię. Czuje się wtedy znacznie pewniej niż siedząc na ławce. Mogę się wspiąć na wyższą gałąź kiedy wkurzę się na chłopaków. Kiedy już wygodnie siedziałam, Cole usiadł na trawniku, zgniatając tyłkiem pozostałe kwiatki. Powoli zaczął mówić z wyraźnym podekscytowaniem.
 - Idąc dzisiaj do budy, zauważyłem, że miasto przygotowuje się na przyjazd burmistrza, więc gmach budynku Urzędu miasta poddano do remontu. Pomalowano cały budynek, wywieszono transparent i ściągnięto kamery na czas remontu. Bardzo liczą, że budynek zrobi wrażenie, jako, że nasze miasto jest porządne i takie tam.
 - Wszystkim w mieście zależy na tej wizycie – dodał Mattew.
 - No właśnie – potaknął Cole. – Więc musimy im w tym pomóc.
 - Tylko mi nie mów, że w wolnym czasie chcesz pomóc malować Urząd – warknęłam.
 - Nie w tym sensie – westchnął Mattew. – Mamy pewien plan.
 - Niech zgadnę – skrzyżowałam ręce na piersi. – Chcecie ,,udoskonalić’’ ich robotę?
 - Bingo – ożywił się Cole. – Co ty na to, by trochę przyozdobić ściany, kolorowymi rysunkami?
 - Grafity – powiedziałam. – Dobry pomysł. Ale to odrobinkę kiczowe. Skakaliśmy na główkę do płytkiej wody, a ty chcesz rysować na ścianach. Stać nas na więcej.
 - Tak – przyznał Mattew. – Ale co innego zrobi takie wrażenie na burmistrzu, jak urocze rysunki na ścianach?
 - Okej – przyznałam. – To mi się podoba.
            Chłopki wytłumaczyli mi ich cały plan. Jeśli chcemy załatwić Urząd musimy porządnie się postarać. Wszystkie i całe ściany trzeba pomalować, jak najgorzej. Cole ma w piwnicy awaryjny zapas farby w spreju, więc nie musimy się bać, że ktoś uzna, że to nasza robota. Wystarczy ustalić godzinę, wziąć farbę, uruchomić wyobraźnię i jedziemy.
            Gdy już schodziłam z drzewa, zaskoczyła mnie Monique idąca w naszą stronę. Była wyraźnie podminowana, bo miała bardzo niewyraźną, ale złośliwą minę. Patrzyła na mnie bardzo długo i nie odzywała się ani słowem. Możne stała by tam cały dzień, gdyby nie to, że odezwał się Cole.
 - Widzę, że nasza mała księżniczka dołączyła do obrad mistrzów – roześmiał się.
 - Zamknij się – syknęła. – Co wy już knujecie?
 - Czy ty zawsze musisz nas o coś osądzać – warknęłam zeskakując z drzewa. – Nagle odechciało ci się obrażania?
 - Przestań, przecież wiem, że coś knujecie – rzuciła.
 - Chcesz się przyłączyć? – zapytał nadal z uśmiechem Cole.
 - Nie będę niszczyć miasta! – wrzasnęła. – Jesteście bandą wariatów, ale to nie znaczy, że macie do tego prawo!
 - Ktoś tu podsłuchiwał – prychnął Mattew. – To niemiłe z twojej strony.
 - Stul dziób! – wybuchła.
 - No cóż, jakiś obraz cię nauczyłam – wtrąciłam. – Choć nie są one wyszukane.
 - Mam ciebie dość! Zachowujesz się jak gówniara mająca pięć lat!
 - Coraz lepiej ci idzie – uśmiechnęłam się.
 - Ta twoja choroba chyba nie jest wymyślona co?
 - Zamknij się do cholery jasnej! – tego było już za wiele. – Zamknij się!
 - Co, prawda boli? – zapytała.
            Nie mogłam się powstrzymać. Wiedziałam, że pewnego dnia ktoś wytknie mi, iż wszystko wiąże się z moją ,,chorobą’’. Jak widać dziś nastąpił ten dzień.
 - Wal się – wrzasnęłam do odchodzącej Monique, która wcale się mną nie interesowała. Tylko się odwróciła i pokazała mi język, co nie było dojrzałym posunięciem. Jak odpowiedziałam jej znacznie dojrzalej. Pokazałam jej palec…środkowy.
           
            Ku zdziwieniu Mattew i Cola po tym całym zdarzeniu po prostu zaczęłam normalnie rozmawiać z nimi i dociągając szczegóły naszego planu. Umówiliśmy się na wpół do 11 wieczorem. Odpuściliśmy sobie ostatnie lekcje, więc, że to i tak nieopłacalne na nie iść. Ja wróciłam do domu, bo chciałam się przebrać, a chłopaki poszli do domu Cola by wziąć farbę.
            Dla odmiany w domu była mama, która chciała chyba ze mną porozmawiać. Zignorowałam ją, tak jak to zazwyczaj robi ona. Poszłam od razu do pokoju, gdzie rzuciłam się na miękkie łóżko. Patrzyłam na biały sufit, wyjątkowo czysty i piękny. Pamiętam, że jak byłam mała, na suficie mojego pokoju były namalowane złote gwiazdy. Spoglądałam na nie godzinami, aż do dnia, kiedy postanowiłam, że nie chce by w nim były. Zostały zamalowane. Ale tak samo jak te na niebie mimo, że czasem ich nie widać w dzień to wciąż są. Tak samo było z tymi na suficie. Nie widziałam ich, ale pod warstwą farby nadal tam były. Więc leżąc wyobrażałam sobie złote kształty, lśniące sztucznym blaskiem.
            Nie wiem ile tam leżałam, ale kiedy zdałam sobie sprawę, że przez okno pokoju nie przenika już blask słońca, wiedziałam, że było już późno więc musiałam się zbierać. Przebrałam się w ciemne ciuchy; parę dżinsów, czarny podkoszulek sięgający do pępka, a na tym czarną, skórzaną kurtkę. Jak zwykle na nogi wcisnęłam  ciemne trampki z namalowaną czaszką z zewnętrznej strony. Włosy związałam w ciasny kucyk, pozostawiając tylko fragment grzywki zwisający z prawej strony.
            Najlepszym fragmentem mojego ubioru była chyba moja pseudo kominiarka. Rozciągająca się od szyi, aż po czubek nosa, zostawiając tylko widoczne oczy i włosy. Wyglądałam podejrzanie, trochę jak z horroru. Jednak musiałam ściągnąć maskę, bo nie chciałam żeby matka widziała mnie w niej.
            Byłam jakieś dziesięć minut po umówionym czasie. Wiedziałam, że się spóźniłam, ale to przecież norma. Chyba musiałabym być chora, by przyjść na czas, a co gorsza przed czasem. Cole i Mattew z niecierpliwością czekali jakieś 50 metrów od Urzędu Miasta, by nie wzbudzać podejrzeń Nocnych Marków, chodzących po parkach i chodnikach o tak późnej porze.
            Gdy tylko pojawiłam się w zasięgu ich wzroku oboje spojrzeli na mnie jak oparzeni. Wiem, że wyglądałam ciekawie, ale taki był mój plan. Czemu podczas takiej brawurowej akcji nie mogę wyglądać fantastycznie?
            Bez słowa wzięłam od Cola kilka butelek z farbą. Kilka przyczepiłam do paska, który zrobiłam i ubrałam tylko po to. Dwie pozostałe wzięłam do lewej ręki, a prawą założyłam maskę na twarz. Spojrzałam na chłopaków. Mieli złośliwe uśmiechy i tak samo wiele farby ile miałam ja.
 - No to zaczynamy – i pobiegliśmy na budynek, by go odrobinkę ,,przyozdobić’’.

            Następny dzień. To było po prostu cudo. Każdy w szkole wspominał o wybryku jakiś nicponi, którzy zniszczyli własność miasta. Kiedy przyjechał burmistrz reakcja wszystkich jeszcze bardziej się ożywiła. Cole gestykulował ostro i wdawał się w długie rozmowy, tak jak zawsze przy takich okazjach. Mattew trenował na przerwach, różne sporty, ponieważ miał tylko taką możliwość, bo przez liczne wpadki wywalono go z poprzedniej drużyny i żadna nie ma prawa go przyjąć z powrotem. A ja? Ja udawałam, że mam wszystko gdzieś. Siedziałam na murku przed szkołą z słuchawkami w uszach. Jeśli ktoś wspominał przy mnie o tym całym wydarzeniu to albo go spławiałam, albo po prostu nie słuchałam.
            Lekcja okazała się równie żenująca jak wszystkie inne, razem z przerwami. Nasza okropna matematyczka i wychowawczyni pani Backers musiała poruszyć ten temat na nowo. Ale ciężko było skupić się na jej słowach, gdyż bardzo ostro przyglądałam się jej nowemu cieniowi do powiek o kolorze fioletowym; trochę jej nie pasował. Ubrana była w ciemnobrązowy zestaw złożony z ciemnej spódnicy sięgającej niemal do kostek, jasnobrązową bluzkę z ciemnym swetrem na wierzchu. Na nogach miała czarne obcasy, z którymi nigdy się nie rozstawała; bez nich jest strasznie niska. Jej włosy to ciemna kupka z szarymi pasemkami. Ale najgorsza chyba była twarz – zawsze musiała się pomalować jak nie powiem już kto. Widać było jej wielkie zmarszczki, które bez skutecznie próbowała zakryć pudrem, nakładanym po cztery warstwy. Do tego jeszcze cień do powiek, który był praktycznie na połowie jej twarzy. Tusz do rzęs, którym wyjeżdża za oczy. Wprost ikona idealności.
            Nasza pani idealna zaczęła swój, jakże interesujący wykład, centralnie stojąc obok mnie, wpatrując się w moje oczy. Zaczęła:
 - Jak wiecie, wczoraj z wieczoru na noc, jakaś banda nicponi dokonała zbezczeszczenia ważnego dla miasta budynku. Urząd nie miał wtedy zamontowanych kamer, co było spowodowane remontem. Ta grupka musiała pochodzić z miasta, bo tylko mieszkańcy wiedzieli, że budynek ten będzie bardzo istotny. Jestem też pewna, że złoczyńcy są w tej klasie – spojrzała na mnie. – Wierz coś o tym, panno IAlians?
 - Hmm – zerknęłam na Mattew, który siedział w ławce naprzeciwko mnie. Delikatnie, ledwie zauważalnie kiwnął głową dając mi znak, że mogę wymyślić co chce. – Słyszałam o tym, ale wiem o tym tyle samo jak odróżnić byka od krowy.            
            Cała klasa dosłownie ryknęła śmiechem. Wszyscy śmiali się wniebogłosy. Cole razem z Georgiem, chłopakiem, z którym siedzi w ławce pokładali się ze śmiechu, a Mattew z uznaniem uśmiechał się delikatnie. Ja sama skrzyżowałam ręce i patrzyłam na nauczycielkę spokojnym wzrokiem.
 - Ach, rozumiem – pokiwała głową. – Ale jeśli można wiedzieć, to co robiłaś wieczorem i w nocy, z dnia wczorajszego na dzisiejszy?
 - Psze pani, ja o tej porze to w łóżeczku leżałam, popijałam ciepłe mleczko, byłam po wieczorynce i oglądałam już kreskówki 0+ - rzuciłam.
            Każdy łącznie z Mattew zaczęli się śmiać jeszcze głośniej niż przed chwilą. Nawet ja zdobyłam się na lekki uśmiech. Za to pani Backers chyba doznała załamania nerwowego; zrobiła się cała czerwona – porównanie tego do buraka, chyba nie byłoby odpowiednie. Na środku czoła dosłownie pulsowała jej żyłka – bałam się, że w pewnym momencie jej pęknie i będę oskarżona za spowodowanie śmierci nauczycielki.

            Nie mogłam się doczekać, aż nastąpi moment kiedy będę mogła już wyjść ze szkoły. Tylko gdy zadzwonił dzwonek, oznajmiający koniec lekcji, myślałam, że zacznę podskakiwać. Wyszłam ze szkoły trzymając w dłoni kluczyki, a druga trzymając pasek od torby. Ze szyi zwisał mi kabelek od słuchawek, ale wolałam ich na razie nie ubierać. Mało brakowało, a prawie bym wyszła ze szkoły bez niczego. Prawie się udało.
            Prawie.
            Wyszedł po mnie pan Startton, nauczyciel angielskiego, wuj Monique. Poprosił bym razem z nim poszła do gabinetu dyrektora. Od samego początku miałam nadzieję, że nie chodzi o to o czym myślę. Miałam skrytą nadzieję, że nic się nie wydało.
            Ale jednak nic nie poszło po mojej myśli. W gabinecie był już Cole i Mattew, więc moje oczekiwania się spełniły. Ktoś nas wydał lub przyłapał. Teraz pozostało pytanie kto.
            Wszystko skończyło się na tym, że dyrektor oraz grono nauczycielskie postanowiło zorganizować zebranie z naszą trójką, naszymi rodzicami, policją. Ten fakt chyba najbardziej mnie przeraził. Jeśli mnie wyleją z następnej szkoły, to po mnie. Jedyne o czym nas poinformowano tego dnia to to, że o sprawcach całego zdarzenia poinformowała ich pewna osoba wiedząca i mająca na to dowody osoba. Dopiero po tych słowach zorientowałam się, że tylko jedna osoba o tym wiedziała. I tylko ona była do tego zdolna, by o nas powiedzieć.
            Wychodząc z budynku szkoły szurałam nogami, byłam spięta, ale mimo wszystko trzymałam głowę wysoko. Nie chciałabym by ktoś mnie tak widział, ale tego było już dość.
            Stała przed szkołą, obok stojaka na rowery. Zapewne sądziła, że nie widać jej zza krzaków porastających mur wokół szkoły. Pewnie dyrektor chciał, by jeszcze coś powiedziała na ten temat. Byłam na nią tak zła, że nie mogłam się powstrzymać.
 - Jak mogłaś?! – wrzasnęłam na nią. – Jak mogłaś?!
 - Co mogłam? – Monique udała zaskoczoną. – Co takiego?
 - Nie udawaj głupiej! – podsumowałam. – Dobrze wiesz o co chodzi!
 - Nie mam pojęcia – wzruszyła ramionami.
 - Dobrze wiem, że ty wiesz – okej, to zdanie było bez sensu. – Dlaczego?
 - Miałam pozwolić byście niszczyli własność miasta? – teraz to ona krzyczała.
 - Co ono cię obchodzi?!
 - Jestem jego obywatelką, więc muszę o nie dbać!
 - Kiedyś sama to z nami robiłaś! – rzuciłam. – A teraz już nie?
 - Zmądrzałam – przyznała.
 - A my według ciebie jesteśmy głupi?
 - Chłopcy może nie – odpowiedziała. – Ale ty jesteś psychiczną, egoistyczną świnią chorą umysłowo!
            Tego było już za wiele. Podeszłam do niej, tak szybko, że nie zdążyła zareagować. Uderzyłam ją w twarz tak mocno, że aż straciła równowagę. Upadła na beton. Patrzyłam jak z ociężałością wstaje z chodnika, otrębuje ręce o bluzkę, po czym bez słowa odchodzi. Tylko raz się obejrzała i po prostu powiedziała:
 - Sama widzisz.
            Nie mogłam ochłonąć. Oddychała szybko i nierówno patrząc jak odchodzi. Wiedziałam jak ociera twarz rękawem. Zauważyłam jak jej ramiona drgając kiedy płakała. Patrzyła tylko na swoje stopy, szła pochylona.
            Już się odwracałam by pójść do samochodu, ale coś mnie powstrzymało. Były to trzy sprawy: Jedna - idąca w stronę pasów Monique z zwieszoną głową; Dwa – Ciężarówka jadąca z ogromną prędkością w właśnie tamtą stronę; Trzecia – widmo Monique, które widziałam nad jeziorem. To mnie powstrzymało. Wiedziałam, że muszę coś zrobić.
            Zaczęłam biec wrzeszcząc ile sił w płucach jej imię. Jednak, chyba był to zły pomysł, ponieważ ona sama zaczęła truchtać, a kiedy ja przyśpieszyłam, ta też przyśpieszyła. Biegła w stronę pasów, nie patrząc przed siebie. Nie wiem czemu nie krzyknęłam coś w stylu ,,Ciężarówka’’ lub ,,Uważaj’’. Chyba prawdą jest to, że w napadzie paniki się nie myśli. Chciałam ją dogonić, ale było za późno. Wbiegła na ulicę.
            I wtedy jakby świat się zatrzymał. Może lepszym określeniem byłoby ,,zwolnił’’. Ja jako jedyna funkcjonowałam normalnie. Dobiegłam do początku pasów i stanęłam jak wryta. Monique odwracała się już w moją stronę. Zobaczyłam w jej oczach tylko czysty strach i zrozumienie, dlaczego ją goniłam. Zdążyłam tylko przyjrzeć się jej twarz; tym oczom które tak wiele razy już wiedziałam, pełne usta o jasnoróżowej barwie, czerwona pręga na twarzy, tam gdzie ją uderzyłam. Po moim policzku spłynęła łza, której pierwszy raz nie strąciłam. Szepnęłam tylko:
 - Monique…
           
            Świat znów ruszył. Ciężarówka całym swoim ciężarem uderzyła w moją przyjaciółkę. Zdarzyło się to tak szybko, ale i tak widziałam to tak dokładnie, że aż zabolało. Monique wpadła na przednią maskę, wgniatając ją tak mocno, że odbił się tam jej drobny kształt. Nogą wybiła szybkę od prawego światła, rozrzucając wszędzie wokół szkło. Kiedy dziewczyna odbiła się od maski, poleciała bardzo wysoko i daleko, lądując na poboczu drogi. ‘
            Lewa ręka była wygięta w nienaturalny sposób, tak samo jak prawa noga. Włosy rozsypane miała wokół głowy. Właśnie teraz można było użyć stwierdzenia ,,aureola z złocistych włosów’’.
            Z kącika jej ust ciekł strumyk krwi. Tak samo z nosa. Ale najgorsze były oczy. Puste, wpatrujące się w pustkę. Widmo się sprawdziło;
Moja przyjaciółka nie żyje.

Monique umarła. 

piątek, 8 maja 2015

Rozdział ósmy

 Tak oto wpakowałam się w dobroczynną pomoc duchowi ,,psychopacie’’. Do teraz dziwi mnie fakt, że skutecznie mnie obserwowała, a ja jej nawet nie zauważałam. Czyli jeśli ktoś, by chciał mnie napaść, porwać czy okraść, to wygląda na to, że dał by radę, i to z łatwością.
            Wracając do tematu pomocy. Jest pewien fakt mówiący, że jeśli coś obiecujesz zmarłemu, to nie ma opcji, by to odwołać. Wszystko było więc jasne. Muszę pomóc Maggie załatwić sprawę sprzed śmierci, ale to już moja sprawa jak to zrobię.
            Statystycznie rzecz biorąc, miejsce gdzie mieszka chłopak Maggie jest oddalone jakieś półtora godziny drogi od miasta, w którym mieszkam. ,,Statystycznie’’ dlatego, że cała odległość między tymi miejscami to nowiutka autostrada. Można na niej śmigać jak na wyścigach ulicznych, o ile samochód daje taką możliwość, no i kierowca. Ja osobiście mam prawo jazdy od jakiś czterech miesięcy, więc doświadczeniem chwalić się nie mogę. Na całe szczęście siły wyższe postanowiły zesłać pogodę, w miarę dobrą do jazdy dla niedoświadczonego kierowcy. Ale w tym wszystkim najśmieszniejsze jest chyba to, że w wieku dwunastu lat razem z Colem, którego poznałam w tamtym okresie, jeździłam na krosach, najczęściej ukradzionych. Często wyjeżdżaliśmy na drogę z dużym ruchem lub jeździliśmy po kruchym lodzie, jeśli była taka możliwość. Jednak jeśli chodzi o samochód, to moja odwaga gwałtownie spada. Może zmądrzałam. Albo staram się udawać grzeczną, by uśpić czujność innych. Tak. Druga opcja jest znacznie sensowniejsza.
            Dojechałam do domu Jamesa w południe. Wiedziałam, że jazda nie zajmie mi za dużo czasu, ale i tak nie chciało mi się wstawać wcześnie. Kiedy już wjeżdżałam na podjazd ładnego, sporego dwupiętrowego domu, przyszła mi do głowy pewna myśl. Zawsze przygotowuje wszystko na ostatnią chwilę, co w tym przypadku wcale nie wyszło mi na dobre. W ogóle nie pomyślałam co mu powiem. Coś w stylu: ,, Cześć, jestem Even. Niedawno spotkałam twoją zmarłą przed dwóch laty dziewczynę – to znaczy jej ducha. Maggie bardzo chce zobaczyć jak u ciebie, ale nie ma na to odwagi. Więc wysłała mnie. Masz jej coś do powiedzenia.’’ Boże...zrobię z siebie tylko idiotkę. Wyskoczę z tekstem, jakbym kwalifikowała się na wydział specjalny w psychiatryku. To tylko kwestia czasu; jeśli on mnie tam nie zgłosi, sama to zrobię.
            Czułam jak Maggie wisi nade mną. To okropne uczucie. Trochę takie jakby mnie dotykała, ale z dalszej odległości. Denerwowało mnie to. Przez nią nie mogłam się skupić na wymyśleniu treści sensownej rozmowy z całkowicie normalnym chłopakiem.
 - Mogłabyś tak nade mną nie wisieć! – wrzasnęłam w pustą przestrzeń. – Próbuje się skupić!
 - Przepraszam – pisnęła i poczułam jak powietrze w samochodzie robi się lżejsze.
            Zaciągnęłam ręczny, po czym długo obejmowałam prawą ręką rączkę. Patrzyłam na przednią szybę, zastanawiając się co mogę naprawdę powiedzieć Jamesowi. Starałam się wymyślić coś sensownego, ale moje starania były mizerne. Postanowiłam pójść na całość, i improwizować.
            Zadzwoniłam dzwonkiem bardzo szybko i niecierpliwie, dając znać danej osobie w domu, że się śpieszę i nie mam czasu na czekanie. Kiedy drzwi się otworzyły zobaczyłam w nich przystojnego bruneta. Miał jednodniowy, ale zauważalny zarost. Oczy lśniły mu iskrą życia, co jeszcze bardziej dodawało mu uroku. Usta ułożone miał w miłym wyrazie. Wcale nie wyglądał na załamanego i smutnego.
 - Tak? – miał przyjemny głos, ale na takie bajery się nie nabieram. Oparł się swobodnie o framugę drzwi.
 - Jesteś James Holding? – zapytałam prosto z mostu.
 - Owszem – uśmiechnął się jeszcze przyjemniej. – O co chodzi?
            Nie uganiam się za chłopkami, ale z czystym sumieniem mogę przyznać, że James był bardzo przystojny. Zachęcał do siebie głównie tym pięknym uśmiechem. Nie wiem co pomyślał widząc dziewczynę przychodzącą do jego domu. Może myślał, że jestem jego adoratorką.
 - O Maggie.
            Momentalnie w jego oczach zgasło to przyjemne światło, a usta złączył w prostą linię. Wyglądał jakby postrzał się o kilka lat. Widać było od raz, że imię tę wyryło się w jego pamięci na bardzo długo. Chyba w tamtej chwili zdałam sobie sprawę, że czuje on coś do Maggie.
 - O kogo? – zapytał dziwnie nienaturalnie i sztucznie.
 - Dobrze słyszałeś – westchnęłam. – O Maggie. Twoją dziewczynę , która zmarła ponad dwa lata temu.
 - Jak to?- szepnął wyraźnie speszony.
 - Nie udawaj idioty – warknęłam. – Wiem, że jesteś w miarę mądry, więc mi nie wmawiaj, że nie rozumiesz.
 - Kim ty w ogóle jesteś? – lekko się otrząsnął.
 - To nic nie ma w znaczeniu sprawy dla której u jestem – wytłumaczyłam. – Chodzi o Maggie i tego się trzymajmy.
            Popatrzył na mnie krzywo z lekkim niedowierzaniem w oczach. Możliwe, iż pomyślał sobie, że jestem naciągaczką, która chce go okraść. To całkiem dopuszczalna opcja, sądząc po jego dziwacznej minie. Przeskakiwał wzrokiem ze mnie na moje auto. Może wpadło mu do oka.
 - Słuchaj – zganiłam go. – Przyszłam tu rozmawiać o czymś, a nie gapić się na moje auto.
            Otrzeźwiał. Patrzył na mnie, analizował każdy fragment mojego ubioru, twarzy, ciała. Starał się zgrywać mięśniaka, twardziela, ale widziałam jak trzęsą mu się rękę, a dolna warga drży, jakby chciał coś powiedzieć. Oczami mrugał co kilka sekund, jakby tkwił w nich czegoś odłamek. Wyglądał trochę tak, że mógł się za chwilę rozpłakać, a tego przecież nie chciałam. Wiedziałam, że obok nas stoi Maggie. Nie patrzyłam w jej stronę, ale to wiedziałam, bo czułam ten dziwny chłód, który towarzyszy duchom. Dobrze czułam jak się niecierpliwi tym, iż pozwalam Jamesowi tkwić w przed etapie załamania. Musiałam więc działać.
 - Wiem, że ciężko będzie ci w to uwierzyć – zaczęłam – ale Maggie bardzo za tobą tęskni. To głównie z uwagi na ciebie zrobiła to wszystko. Więc nie udawaj dupka i mnie posłuchaj: jej bardzo na tobie zależy, więc uśmiechnij się, po czym pokaż, że jesteś szczęśliwy.
 - O czym ty mówisz – podniósł głos. – Maggie nie żyje! Skąd możesz wiedzieć jak się czuje i czego dla mnie chce!
 - Bo wiem…
 - Jesteś jakąś psychopatką! – teraz już krzyczał. – Codziennie muszę sobie uświadamiać, że nie żyje, a ty wyskakujesz mi z czymś takim! Co z ciebie za człowiek!
 - Całkiem normalny! To nie ja stoję tu i płacze za kimś kogo i tak nie odzyskasz!
            To już przelało czarę. Wiedziałam, że nic już nie wskóram. Nie rozumiałam jak Maggie mogło zależeć na takim idiocie. Nie słuchał mnie, tylko kierował się tym nieszczęsnym uczuciem mówiącym mu, że jego dziewczyna nie życie i nie ma szansy na powrót do normalnego życia. Dobrze się dobrali. Dwoje świrów.
            Patrzyłam chwilę na tego nieudacznika, po czym po prostu odeszłam. Stawiając pewnie stopy na ziemi, szłam wyprostowana z głową w górze. Nie dam z siebie zrobić debilki i wariatki. A tym bardziej chłopakowi, którego nie znam i poznawać nie mam zamiaru.
            Wsiadłam do samochodu. Pokręciłam kilka razy biegami, aż poczułam luz i wrzuciłam R, by wycofać. Trochę za mocno przekręciłam kluczyk, ponieważ odpadł od niego breloczek. Spadł na ziemię, ale wcale mnie to nie zmartwiło. Już miałam wycofać, ale coś mnie powstrzymało. Był to widok, którego się w ogóle nie spodziewałam. Maggie stała obok Jamesa, opierając się na jego ramieniu, patrząc się jednocześnie na mnie smutnym wzrokiem. Widać było jak jej zależy na powodzeniu tego całego ,,planu’’. Ale niby jak mam jej pomóc nie mówiąc jej byłemu chłopakowi, że widzę duchy?

            Wysiadłam z samochodu i z miną jakbym szła na skazanie, ruszyłam ku drzwiom domu. James na mój widok wytrzeszczył oczy, ale nic nie powiedział. Patrzył po prostu jak do niego podchodziłam. Stanęłam naprzeciwko niego skupiając wzrok na jego oczach. Starałam się, by mój wzrok był morderczy. Nie mam pojęcia czy mi się udało, ale James przerwał zdanie, które już zaczynał mówić.
 - Będziemy tu tak stać, czy zaprosisz mnie do środka? – zapytałam.
 - Eee, możemy wejdź – odpowiedział.
            Zaprowadził mnie do środka. Dom był w wewnątrz równie elegancki jak na zewnątrz. Meble były białe lub czarne, świetnie komponując się z białymi ścianami i ciemnymi dodatkami. Widać było, że gospodyni domu to bardzo porządna kobieta. James zaprowadził mnie do salonu. Stała tam czarna kanapa z kremowymi poduszkami o pięknych wzorach. Było to całkiem ciekawe połączenie. James usiadł na fotelu ustawionym na przeciw wielkiego telewizora wiszącego na ścianie. Gestem ręki wskazał mi fotel po przeciwległej stronie kanapy lub na kanapę. Ja jednak wiedziałam, że jeśli usiądę, to moja odwaga i pyskatość trochę uleci.
 - Wolę nie – powiedziałam. – Chcę od razu przejść do rzeczy. Po pierwsze: pozwól mi dokończyć i mi nie przerywaj, nawet jeśli będę mówić całkiem bez sensu. Po drugie: spróbuj mnie znów nazwać psychopatką to skończysz na OIOM-ie.
 - Okej – westchnął.
 - Dobra – zaczęłam. – Jak już mówiłam, Maggie potwornie za tobą tęskni, ale boi się zobaczyć czy z tobą wszystko dobrze.
 - Nie rozumiem – jęknął chłopak. – Skąd wytrzasnęłaś wiadomość o Maggie?
 - Skąd? Skąd? – zapytałam. – To akurat ważne nie jest. Ważne jest to, żebyś powiedział tu i teraz, że czujesz się dobrze i jesteś szczęśliwy.
 - A jeśli nie jestem?
 - To już nie moja sprawa – wzruszyłam ramionami.
 - Kim ty do cholery jesteś?! – nie wytrzymał. – O co ci chodzi? Maggie nie żyje! Jak możesz wiedzieć co ona czuje?
 - Bo ją widzę! – wrzasnęłam i od razu pożałowałam tych słów.
 - Co? O czym ty mówisz? Jak możesz ją widzieć.
 - Normanie.
 - To mi to udowodnij.
 - Dobra – spojrzałam błagalnie na Maggie, która patrzyła na nas.
            Wiedziałam już jak mogę udowodnić swoją rację Jamesowi. Potrzebowałam do tego tylko pomocy Maggie i wszystko będzie dobrze. Nie mam bladego pojęcia dlaczego nie wpadałam na to wcześniej, ale teraz już mam plan, który powinien wypalić, a jeśli nie to tak jak zawsze będę improwizować.
 - Akurat w tym musisz mi pomóc – wpatrywałam się w Maggie, a James siedzący za mną zmarszczył brew. – Wymyśl jakieś wspomnienia czy coś w tym stylu, które znałaś tylko ty i on.
            Chwilę patrzała na mnie i nic nie mówiła. Trochę mnie to zdziwiło, ale wiedziałam, że szuka w głowie czegoś cennego, ważnego. O ile mnie pamięć nie myli to duchy tracą odrobinkę wspomnień, więc pewnie jest jej znacznie ciężej.
  - Kiedyś, gdy miał dziesięć lat sam poszedł do lasu, gdzie użądliła go pszczoła, na które jest bardzo uczulony. Nikomu się nie przyznał, ale po czasie stchórzył i powiedział mamie…
 - Kiedyś, gdy miałeś dziesięć lat sam poszedłeś do lasu, gdzie użądliła cię pszczoła, na które jesteś bardzo uczulony. Nikomu się nie przyznałeś, ale po czasie stchórzyłeś i powiedziałeś mamie o tym. Jak się dowiedzieliście twoje uczulenie to bardzo rzadka odmiana uczulenia, która daje się dopiero zauważyć, kiedy się wystarczająco rozwinie. To bardzo poważne, więc prawie nikt o tym nie wie..
 - Skąd…
 -…byłeś szaleńczo zakochany w podstawówce, ale powiedziałeś sobie, że zaczekasz do gimnazjum i jeśli ta dziewczyna nadal ci się będzie podobać to się z nią umówisz. Tak zrobiłeś. Kiedy tylko przekroczyłeś próg nowej szkoły zdałeś sobie sprawę, że to nie dziewczyna dla ciebie. Określasz ją jako ,,Niespełnioną miłość’’. Później spotkałeś inną. Od razu cię zachwyciła, bo była inna. Spokojna, cicha, miła. Miała zamiar nie iść na zabawę szkolną, ale ją wyciąłeś na nią. Wyznałeś jej tam, że się w niej podkochujesz i zostaliście parą. Byłeś przy niej w chorobie, a kiedy kazał ci odejść i nie wracać, ty zawsze wracałeś. Raz się jej nawet oświadczyłeś. Ona to przyjęła. Uznaliście, że będzie to wasza tajemnica do końca życia, a w przyszłości spełnicie tą obietnicę. Nie udało wam się to. Głównie za to przeprosiła w liście do ciebie, który ci zostawiła, w ten nieszczęsny dzień.
 - To prawda. Nikt o tym nie wiedział…nie powiedziała nikomu.
 - Teraz mi wierzysz?
 - Tak. Czy ona tu jest?
 - Cały czas.
 - Może to głupie z mojej strony, ale wierzę ci.
 - Super.
            Nie wiem czego wtedy oczekiwałam, ale chyba się tego doczekałam. Maggie przytuliła się do Jamesa, co wyglądało zabawnie, gdyż chłopka dotykał powietrze. Jednak wiedział, że ona tam jest. Mimo, że trząsł się przez zimno emanujące od Maggie to się uśmiechał i był szczęśliwy. A ona wiedziała jak on się czuje.

 - Dziękuję – szepnęła. 

poniedziałek, 4 maja 2015

Rozdział siódmy

     
            Przyłapałam się na tym jak po moim policzku spływa zła. Otarłam ją od zniechęcenia. Całe moje życie byłam twarda, nieustraszona, a tym bardziej samolubna, więc co mogło spowodować, że tak po prostu płaczę, kiedy usłyszę wzruszającą historię? No cóż, muszę przyznać, że Maggie przeszła coś okropnego, ale nawet coś równie smutnego nie powinno mnie wzruszyć.
            Dziewczyna cały czas patrzyła na wodę. Nie odrywała od niej wzroku. Według mnie to trochę sadystyczne. Patrzenie cały czas na ostatnie wspomnienie za życia. Wspomnienie bardzo bolesne.
 - Jak twoi bliscy sobie z tym poradzili? – spróbowałam jakoś ją rozerwać, nawet jeśli temat rozmowy miał być smutny.
 - Rodzice średniawo dają sobie radę – nadal wpatrywała się w wodę. – Mama teraz ciągle pracuje, ale na pewno jest z nią lepiej niż kilka miesięcy temu. Tata nie umie sobie znaleźć miejsca dla siebie. Ciągle coś zaczyna, ale nie umie skończyć. Oddalili się od siebie.
            Przyswoiłam sobie jej słowa. Zastanawiał mnie fakt czy moja matka też by się przejęła moją śmiercią. W końcu na co dzień nie interesują ją moje wybryki. Ważne jest tylko to by rachunek za szkody był wyrównany, a reszta się już nie liczy. Może gdyby tata żył on by się przejął. Nie ma pojęcia. Nie znałam go za bardzo, więc nie ma pojęcia o jego odczuciach.
 - Brat chyba nieźle sobie radzi – kontynuowała. – Rok po całym tym wydarzeniu wziął ślub z Natalie, swoją dziewczyną. Miałam okazję ją poznać jeszcze przed chorobą. Miła dziewczyna. Trochę się oddalili kiedy mój nowotwór się wydał, ale później ona go wspierała, więc dają sobie radę. Ożenili się. Natalie jest w szóstym miesiącu ciąży. Będą mieli dziewczynkę, którą chcą nazwać Maggie. Są szczęśliwi.
            Uśmiechała się kiedy mówiła o bracie. Jak widać w jego życiu wszystko się układa. To cudowny gest, że chce nazywać córkę po siostrze. No dobra, trochę zaczynam przesadzać z tą słodkością. Coś jest ze mną nie tak!
 - A twój chłopak? – tylko jego brakowało w gromadce osób, o których wspomniała w swojej opowieści. – Jak jemu się układa?
 - Nie wiem – odparła po prostu.
 - Jak to nie wiesz?
 - Nie wiem. Od ponad dwóch lat nie potrafię pójść od tak, i zobaczyć czy u niego wszystko dobrze. Za bardzo go zraniłam, by teraz po prostu go zobaczyć.
 - Dramatyzujesz – westchnęłam. Chyba wróciła moja samolubna natura.
 - A ty byś dała radę? – podniosła głos i głowę. Patrzyła mi w oczy. – Kochasz kogoś, jesteś przy nim szczęśliwa i nagle go opuszczasz. Wszystko z twojej winy. I czułabyś się z tym normalnie?
 - Jesteś duchem – rzuciłam. – Wiele do stracenia nie masz.
 - Wymigujesz się od odpowiedzi!– krzyknęła. – Czy czułabyś się normalnie?
 - Tak! – odwrzasnęłam. – Tak, czułabym się normalnie! Zrozum mnie do siebie porównywać nie możesz! Jestem tylko bezsercną idiotką, która ma w poważaniu uczucia innych! Jeśli go zraniłaś to tylko, i wyłącznie jego wina, bo był z tobą wiedząc, że i tak niedługo umrzesz!
            Mina jej zrzedła. Chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Może myślała, że będę jej współczuć i płakać razem z nią? Musi zrozumieć, że taka nie jestem.
            Nagle wstała, po czym zaczęła odchodzić. Trochę mnie zamurowało. Nie sądziłam, że duch może być na straconej pozycji i tak po prostu odejść, poddając się. Ona najwyraźniej chce tak zrobić.
 - Każdy ma prawo do uczuć – powiedziała na odchodne. – Każdy może czuć co chce. Nawet jeśli są to oszukane odczucia, o których wiemy. Sami wybieramy. Ale żeby mieć serce, też trzeba się poświęcić.
 - Mnie to mówisz? Ty boisz się uczuć. Boisz się nie reakcji tego chłopka, ale boisz się, że cię zrani, kiedy zobaczysz, że wcale nie tęskni, tylko ułożył sobie normalnie życie. To są twoje uczucia.
            Wbiła we mnie wzrok. Jej błękitne oczy lśniły od jasnych łez, które często spływały  na jej policzki. Może i nie mam serca, ale na uczuciach, szczególnie innych, to się znam.
 - Boisz się, że go zraniłaś, ale bardziej boisz się, iż zobaczysz, że jest szczęśliwy bez ciebie.
 - To prawda – przyznała szeptem.
 - Dasz radę spojrzeć prawdzie w oczy? – zapytałam.
 - Nie mam pojęcia.
            Zauważyłam w jej oczach coś w rodzaju tęsknoty i nadziei.
 - Nie pomogłabyś mi w tym? – spytała nieśmiało.
 - Chyba żartujesz.
 - Mówię całkiem poważnie.
 - Jak na ducha masz niezłe poczucie humoru.
 - Wiem. No to co pomożesz?
 - Nie wiem. Zastanowię się nad odpowiedzią i dam ci znać.
 - Even! To nie żarty!
 - Okej. Dobra. Ale zaraz…skąd znasz moje imię?
 - Eee…ja…no..bo…od jakiegoś czasu obserwowałam cię jak tu przychodziłaś.
 - No proszę duch kryminalista i psychopata.