niedziela, 24 lipca 2016

Rozdział dwudziesty trzeci

            Dostałam jakieś leki. Pigułki, tabletki i kroplówki. Jednak nic mnie tak nie zdziwiło jak pojawienie się Maxine.
 - Kim jesteś i czego chcesz? – zapytałam, gdy usiadła o bok łóżka.
            Wcześniej napisałam do Nicka czy nie mógłby przyjechać do mnie. W sumie prosiłam go też aby wpadł do mnie do domu i wziął mi jakieś ciuchy. Nie miałam zamiaru prosić o to mamy.
 - Wiem, że bardzo cieszysz się z mojej obecności – uśmiechnęła się.
            Miała na sobie białe rurki, czarny sweter i różową kurtkę. Mimo trochę mokrych włosów wyglądała jak zawsze porządnie i nienagannie.
 - Nick prosił, żebym mu pomogła z tymi ciuchami – zdjęła kurkę, kładąc ją sobie na
kolanach. – Nie chciał wchodzić do twojego domu jak nikogo nie ma.
            Mało oczy nie wypadły mi z orbit. Maxine od jakiegoś czasu była dla mnie miła, a teraz zgodziła się mi pomóc? M i?
 - Błagam powiedz, że to nie żart – jęknęłam.
 - No proszę cię! – skrzyżowała ramiona z oburzeniem. – Przecież moje ciuchy są w porządku.
 - Może dla ciebie.
            Mimo to nadal obie się uśmiechałyśmy. Nie umiałam jednak siedzieć z nią w jednym pomieszczeniu, nie wiedząc dlaczego tak się zachowuje.
 - Dobra, Maxine, o co ci chodzi?
            Spojrzała na mnie zdziwiona.
 - Jak to o co chodzi?
 - Od kiedy chodzisz z Nickiem, jedyne co robiłyśmy to kłócenie się. Od niedawna jesteś dla mnie miła i zachowujesz się jakbyśmy były przyjaciółeczkami na zawsze – przy ostatnich słowach posiliłam się na słodki głosik siedmiolatki.
 - Even…ja – zająkała się. Wbiła wzrok w swoje idealnie zrobione paznokcie. – Chodzi o to, że Nickowi bardzo na tobie zależy, a ja była tylko zazdrosna.
            Nie przerywałam jej. Siedziałam jak słup soli, nie wiedząc co mam powiedzieć ani zrobić.
 - Kiedy umarła Monique…ja…pomyślałam, że może…może…potrzebnacinowaprzyjaciółka – wybąkała, jąkając się i mówiąc tak szybko, że nic nie zrozumiałam.
 - Że co?
 - Myślałam sobie, że może potrzebna ci nowa przyjaciółka.
            Nie wiedziałam co mam odpowiedzieć. Wpatrywałam się w nią. Była piękna, mądra, bogata, a do tego to dziewczyna mojego najlepszego przyjaciela.
            Wybawił nas Nick. Wszedł na salę z szerokim uśmiechem. Pod pachą miał torbę. Postawił ją w nogach łóżka. Po czym podszedł do mnie i przytulił. Odsunął się, spojrzał mi w oczy i szepnął:
 - Cieszę się, że nic ci nie jest.
            Przysunął sobie krzesło. Usiadł obok Maxine.
 - Wziąłem wszystko co kazałaś – o dziwo zwrócił się do Maxine, a nie do mnie.
 - Chciałam tylko ubrania na jakieś dwa dni – zaznaczyłam.
 - No tak…Maxine ci pożyczyła.
 - Różową spódniczkę i bluzkę w jednorożce?
 - Mam czarne ubrania – wcięła się dziewczyna Nicka.
            Zaśmialiśmy się z Nickiem.
 - No co? – naburmuszyła się Maxine.
 - Ty i coś czarnego?
 - A jaki mam sweter?
            Kiedy już przestaliśmy się śmiać (wszyscy troje), Maxine przejęła głos.
 - Masz tu ubrania, bieliznę, pidżamę, szczoteczkę, pastę, szczotkę i kosmetyki.
 - Jestem w szpitalu, a nie na pokazie mody.
 - Starałam się myśleć o wszystkim.
            Zapadło krępujące milczenie. Nie chciałam im mówić o tym co stało się z Maggie. Mieli w tym czasie jeszcze wiele do pojęcia. Ja sama nie chciałam, aby uznali mnie jednak za wariatkę. Zaznaczyłam sobie, iż powiem im kiedy indziej o tym.
 - No to co dokładnie ci jest? – zapytał miękko Nick.
 - Zemdlałam – odparłam beztrosko.
 - To akurat zdarza ci się często – zauważyła Maxine.
 - No tak.
            Nick zerknął na kroplówkę.
 - Tak więc co ci jest d o k ł a d n i e?
            Wierzyłam, że moje omdlenia i tak dalej, jest spowodowane duchami. Ale bałam się, że ta cała anemia może być prawdziwa.
 - Lekarz stwierdził, że mogę mieć anemię.
            Maxine zrobiła wielkie oczy.
 - Naprawdę? – zapytała.
 - Możliwe – wzruszyłam ramionami.
            Nadal było mi zimno. Przechodziły mnie dreszcze. Czasem kręciło mi się w głowie.
            Moja mama się nie pojawiła, jeśli was to interesuje. Po prostu pojechała do domu albo jakieś restauracji, żeby zjeść super drogi obiad. Mogła też wybrać się do jakieś znajomej albo coś w tym stylu.
            Moi przyjaciele nie siedzieli długo. Maxine obiecała rodzicom, że zajmie się młodszym bratem, zaś Nick miał w zamiarze odwiedzić mamę. Oboje przytulili mnie na pożegnanie. Jeszcze przez chwilę o czym gadaliśmy, gdy pojawiła się jakaś kobieta. Wyglądała na około pięćdziesiątkę. Miała starannie zaczesane do tyłu włosy, z siwymi kosmykami. Ubrana była dopasowany kombinezon w kolorze kawy z mlekiem. W dłoni trzymała podkładkę z papierami.
 - Pani Even Alians? – uśmiechnęła się, ukazując idealne zęby.
            Nick i Maxine wymienili ze sobą spojrzenia.
 - Tak.
 - Cudnie! – ucieszyła się. – Jestem Jasmine Scoots, psycholog.
            Poczułam gulę w gardle. Nie chciałam isc do psychologa? Psycholog przyszedł do mnie.

            Sprawa ze mną wyglądała mniej więcej tak, że każdy myślał, iż jestem stuknięta. Kiedyś, po tym jak odbyłam wizytę u szkolnego psychologa, dostałam zlecenie do bardziej profesjonalnego lekarza. Potem recepta na psychotropy. Jednak kiedy nie chciałam ich brać, jedno głośnie stwierdzono, że jestem na te leki za młoda.
            Gdy jeszcze nie wiedziałam, że widzenie duchów nie jest normalne, lekarze zwalali to na dezorientację psychiczną. Wszystko się zgadzało; widzę coś czego inni nie widzą.
            W tamtych momencie psycholożka pojawiła się wręcz w idealnym momencie – przyjaciele uwierzyli w moje zdolności, a ja sama nie czułam się w tym osamotniona.
            Nick i Maxine wpatrywali się we mnie. Widziałam w ich wzrokach pytanie: czy mają zostać? Even pokręciła głową. Chciała jednak zwrócić uwagę Jasmine na nich.
 - Wpadniecie jutro? Powiecie co się działo w szkole – starałam się pokazać jaka to jestem pilna i w ogóle.
            Pani psycholog odwróciła się do tyłu. Pewnie spodziewała się, że mówię do duchów. Przyjrzała się uważnie moim przyjaciołom. Na szczęście oboje byli schludni i zadbani. Nie sprawiali też wrażenia gangsterów ani nic podobnego.
 - Jasne – pożegnali się ponownie, po czym wyszli, posyłając mi pełne wsparcia spojrzenia i uśmiechy.
 - To twoi przyjaciele? – spytała kobieta, siadając obok.
 - Tak – mruknęłam.
            Wyjęła z kieszeni długopis. Zanotowała coś na kartce. Przyjrzała się mi dokładnie; zarejestrowała ostry makijaż i czarne ubranie. Patrzyła na mnie krytycznie, jakbym była kryminalistką.
 - Masz jeszcze jakiś przyjaciół? – uśmiechnęła się miło, a ja dostrzegłam, że oczy miała niczym lód.
 - Nie muszę na to pani odpowiadać – również uśmiechnęłam się kwaśno.
 - Oczywiście – nie takiej odpowiedzi się spodziewała. – Może powiesz mi coś o sobie?
            Zapatrzyłam się w ścianę. Wiedziałam, że ta kobieta analizuje zarówno moje słowa, jak i zachowanie. Wiedziałam, iż na tym polega jej praca, ale nie koniecznie chciałam, aby ją wtedy wykonywała.
 - Kto panią przysłał?
 - Nie o tym chciałam z tobą rozmawiać – ponowny sztuczny uśmiech. – Jestem tutaj, żeby ci pomóc Even – sięgnęła po moją dłoń, by ją ścisnąć, ale ją zabrałam. 
 - Kto panią przysłał? – byłam nieustępliwa.
            Jamine była wyraźnie zmieszana. Oczekiwała wrzeszczącej małolaty? A może wariatki? Nie mogła mieć za łatwo.
 - Posłuchaj mnie, skarbie. Moim zadaniem jest pomagać takim jak ty…
 - Teraz to ty mnie posłuchaj – nic mi nie jest – wysyczałam.
            Miała szczerze zdziwioną minę.
 - Nie jestem jakaś inna. Jestem normalna. No może byłabym normalniejsza gdybym miała rodzinę.
 - Ależ, Even. Twoja mama się o ciebie troszczy. Zadbała, abym się tu znalazła.
 - Ha! Więc ona panią tu sprowadziła? Rozumiem – odwróciłam się do niej plecami. – Nie potrzebuję pomocy. Szczególnie od osób, które w żaden sposób mi nie pomogą.
            Wstała. Słyszałam jej obcasy na podłodze. Stanęła w nogach mojego łóżka. Przez pewien czas dobiegał mnie odgłos jej długopisu. Gdy przestała notować, miałam nadzieję, że wyjdzie, lecz nadzieja matką głupich, czyż nie?
 - Even, moja droga. Ludzie wokoło ciebie próbują ci pomóc. Gdy ostatnim razem twoja mama martwiła się o ciebie, a ja chciałam z tobą porozmawiać, byłaś taka mała i niewinna. Wiele się zmieniłaś. Ale już wtedy nie chciałaś rozmawiać. Wtedy miałaś przyjaciółkę, prawda? Nazywała się Rachel. Mówiłaś, że jest śliczna i starsza od ciebie. Nikt jej nie widział, jeśli mnie pamięć nie myli.
            Przełknęłam ślinę. Pamiętałam ducha z dzieciństwa. Małą dziewczynkę o imieniu Rachel, która miała rude włosy i masę piegów. Zmarła wiele dekad zanim ją poznałam. Mieszkała wówczas w domu, który zamieszkiwałam z mamą. Dziewczynka zmarła podczas wojny. Była troskliwa i emanowała ciepłem. Po tym jak zrozumiałam, że  nikt nie widzi duchów, udawałam, że ja też jej nie widzę, Uwierzyła, po czym zniknęła.
 - Chcemy ci pomóc, Even. Są leki, lekarze…
 - Nie rozumiesz…- warknęłam, szybko wstając - …że nic mi nie jest? Nie potrzebuje twojej zasranej pomocy, ani nikogo innego!
            Czułam jak ciągnę za sobą kroplówkę. Stanęłam obok Jamine. Ta była nadal niewzruszona, ale na tym moja wypowiedź się nie kończyła.
 - Nic panią nie obchodzi moje zdrowie! To czy widzę duchy czy nie to moja pieprzona sprawa, a panią nie powinno to obchodzić!
            Dopiero, gdy na twarzy psycholożki pojawił się lodowaty uśmiech, zdałam sobie sprawę, co takiego zrobiłam. Kobieta nie kończyła się uśmiechać, notując coś na swoich kartkach. Wydawała się w stu procentach zadowolona.
 - Podejrzewam, że się jeszcze spotkamy skarbie – ucałowała mnie w policzek. – Jak na razie pozostawię twojej mamie specjalne recepty. Ale się nie martw. Będzie lepiej.
            Wyszła. A ja stałam jak skamieniała, z otwartą buzią, nie wiedząc co mam zrobić. Nie chciałam płakać, a śmianie się nie było najlepszą opcją.
            Nawet nie wiedziałam do kogo mam zadzwonić. Monique nie żyła, Nick właśnie wyszedł razem ze swoją dziewczyną. Mama to moja mama więc nic z tego. Maggie odeszła na zawsze. Nie miałam dziadków, zaufanej kuzynki czy cioci. Nie chciałam obarczać takim problemem Jamesa; miał własne życie, które chciałam by wiódł jak najlepiej.

            Nie miałam nikogo, kto by mi w tym przypadku pomógł. Aż nawet przez moment zapragnęłam znowu być małą dziewczynką, która się niczym nie musi przejmować.  

środa, 20 lipca 2016

Rozdział dwudziesty drugi

            Otworzyłam oczy i ujrzałam nad sobą staruszka ze zmartwionym wzrokiem. Wymachiwał rękoma i coś mówił. Ja zaś wstałam, uspokoiłam go i mruknęłam jakieś podziękowanie za troskę.
            Ociekałam wodą, a na dodatek zemdlałam prosto do kałuży. Byłam więc cała w błocie, brudzie i wodzie. Musiałam więc iść do domu, przebrać się i dopiero wtedy zacząć jakiekolwiek działanie.
            Rozpadało się na dobre. Ogromne krople spadały na mnie i moje i tak mokre ubranie. W butach miałam wodę, a włosy opadły mi pejsami na twarz, poskręcanymi i mokrymi. Kiedy dotarłam do domu byłam cała przemoczona, było mi zimno, a mną wstrząsały drgawki.
            Mama dalej gadała ze swoim gościem. Mały chłopiec dalej grał, a dziewczynka sączyła sok ze szklanki. Ściągnęłam buty i skarpetki, po czym wrzuciłam je do kosza na brudy. W pokoju zrzuciłam z siebie przylegające do ciała ciuchy. Je dałam do pralki.
            W samej bieliźnie szperałam w szafie. Znalazłam czyste legginsy (podejrzewam, że każdy stały czytelnik wie, w jakim kolorze), bluzkę na ramiączkach i szarą, dresową bluzę z kapturem. Położyłam to na łóżku, a sama poszłam wziąć prysznic. Umyłam włosy, wysuszyłam je i zostawiłam je rozpuszczone. Żeby nie było widać mojej dziwnie trupio-bladej twarzy pomalowałam się, ubrałam, po czym zeszłam na dół.
            Trafiłam akurat na czułe pożegnanie tych dwóch osobowości. Chłopiec nadal gapił się na telefon, ubierając się jedną ręką w kurtkę. Moja mama! pomagała ubrać się dziewczynce, a mamy chyba koleżanka sama ubiera płaszcz. Dopiero po chwili mnie zauważa.
 - Och, Amanda, ależ ta twoja córa wyrosła! – piszczała, przyglądając się mi.
            Oczywiście dopiero wtedy poznałam w kobiecie dawną przyjaciółkę mamy. Pamiętałam jak przyjeżdżała do nas gdy miałam może z dziesięć lat. Miała syna w moim wieku, który był strasznie rozpieszczony i chudy jak patyk.
 - Wyrosła z ciebie piękna kobieta…eee…
 - Even – podpowiedziałam znudzonym tonem.
            Wygrzebałam z szafki na buty glany (z dwojga złego nie lubiłam w nich chodzić). Ubierałam je, gdy goście nadal się szykowali do wyjścia. Złapałam za klamkę, chcąc szybko wyjść, by obejść się bez zbędnego gadania.
            Akurat w tym samym momencie z drugiej strony ktoś inny otworzył drzwi. Stanęłam twarz w twarz z jakimś chłopakiem. Wbił we mnie wzrok, ale ja już go minęłam. No i oczywiście zapomniałam kluczyków od auta.
            Chłopak rozmawiał z moją mamą. Dopiero po chwili skapłam się, że to musi być chłopak, o którym wspomniałam wcześniej. Mogę tylko przyznać, iż był zdecydowanie normalniejszy niż ostatnio, gdy go widziałam.
            Weszłam do domu, czując się głupio, że muszę się wrócic. Ale mimo to złapałam klucze i ze spokojem chciałam wyjść. Jednak Pani Której Nazwiska Nie Pamiętałam już szykowała się do gatki szmatki.
 - Och, naprawdę jesteś bardzo urodziwa – uśmiechnęła się. – Nie prawdaż synu?
            Stałam przy drzwiach, bardzo chciałam wyjść. Chciałam pogadać z Jamesem o Maggie, a ci tu mi na to nie pozwalali.
              Chłopak, o ile dobrze pamiętam Dave, pokiwał głową z entuzjazmem. Miał nieśmiałą minę.
 - Amando, ona jest czystą mieszaniną ciebie i twojego męża!
            Mama się wykrzywiła i myślałam, że wybuchnie jej twarz. Już wtedy powinnam się była czegoś domyślić, ale o tym później.
            Starałam się nie odpływac myślami do Maggie. Mimo to nadal łapałam się ostatnich jej  wspomnień, które pamiętałam. Zaczęło mi się kręcic w głowie. Mama Dave’a złapała mnie za ramię, ale ja po raz drugi tego dnia zemdlałam. 

            Obudziłam się widząc nad sobą jasne światła lamp szpitalnych. Leżałam na tym mega niewygodnym łóżku. Przykryta byłam do pasa białą pościelą, a do ręki miałam przypięty welfron. Kroplówka powoli wlewała się do mojego ciała.
            Podniosłam się powoli. Pokój był mały. Po za mną nie było w nim nikogo. Oczywiście nie spodziewałam się, że ktoś będzie przy mnie, no ale jednak…
            Nie do końca wiedziałam wtedy, dlaczego zemdlałam. Można by spojrzec na to logicznie; zawsze gdy dotykały mnie duchy, mdlałam. W tamtym momencie dzieliłam wspomnienia i uczucia Maggie. Musiało to na mnie wypłynąć w bardzo ogromny sposób.
            Po chwili ujrzałam na korytarzu moją mamę i tą jej przyjaciółkę. Oczywiście druga z wymienionych była bardzo zmartwiona, co było można wyczytac z jej twarzy, zaś moja mama miała kamienny wyraz twarzy. Norma.
            Obok nich stał lekarz. Przeglądał ze znudzeniem papiery na teczce. Gdy spostrzegł przez okno, że już odzyskałam świadomość, powiedział cos do kobiet. Po czym on i mama zaczęli iść w kierunku mojego pokoju. Doktor stanął obok łóżka po czym przyjrzał mi się dokładnie.
 - Jak się pani czuje? – zapytał zdejmując stetoskop.
            Przez chwilę zastanawiałam się nad odpowiedzią. Było mi trochę zimno, bolała mnie głowa i byłam głodna. Momentami, gdy zapatrzałam się na lampę, kręciło mi się w głowie i bolały mnie oczy.
 - Nie najlepiej – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
            Mama stała z boku i nic nie mówiła. Lekarz w tym czasie mnie zbadał. Sprawdził jak oddycham, kazał mi odkaszlnąć, wodzić oczami za światłem latarki. Po tym ostatnim prosił, abym przeczytała napis na kartce, kiedy on sam stał w pewnej odległości ode mnie. Nie udało mi się. Pokiwał głową, po czym cos dopisał do papierów.
 - Tak więc panno…- poszperał w kartkach, w końcu odnajdując moje nazwisko. - … panno Alians; pani wyniki są w miarę znośne, chociaż ma pani bardzo niski poziom żelaza. Po za tym jest pani odwodniona. Podobno omdlenia często się zdarzają?
            Pokiwałam głową. Oczywiście za każdym razem było to spowodowane duchami, lecz tego nie mogłam powiedzieć.
 - Niektóre z objaw wyglądały trochę na spożycie narkotyków, lecz test na ich obecność okazał się negatywny. W sumie większość wyników jest poprawna. Ma pani również nieodpowiednią ilość krwinek, ale na szczęście nie wykryto komórek rakowych. Jednakże pani niewytłumaczona choroba nie daje się wykryć. – przerwał, wpatrując się dalej w dokumenty. – Jedyne co się nad nasuwa to anemia.
            Moja mama zrobiła wielkie oczy. Spojrzała na lekarza, potem na mnie.
 - Anemia? – była zdziwiona.
 - To by pasowało – powiedział. – Czy ma pani zawroty głowy?
 - Czasem.
            Zapisał coś ponownie. Przekartkował dokumenty, aż dotarł do ostatniej kartki przeczytał coś.
 - Czy była pani może ostatnio u psychologa? – powiedział to delikatnie.
            To pytanie słyszałam od dziecka. Wszyscy obwiniali dezorientacje psychiczną za to, że widzę duchy. Niby miałam zwidy i tyle. Nie chciałam brać leków. Nie chciałam być chora.
 - Cóż, w takim przypadku prosił bym panią, pani Amando, aby dopilnowała pani córki, co do wizyty u owego doktora – poczułam złość. Nie chciałam, aby mnie ktoś tam wysyłał. – Na razie przepiszę tylko pani leki na podejrzenie anemii. Ale przez następne czterdzieści osiem godzin pozostanie pani na obserwacji.
            Wyszedł. Mama za nim. A ja zostałam; z podejrzeniem anemii, chorobą, której nie rozumiałam – nie wiedziałam czy chodzi tylko o anemię czy też może o zaburzenia, a może to wina duchów?
            Moja bluza leżała na krześle obok łóżka. Mój telefon położony był na szafce. Wzięłam go i zadzwoniłam do Jamesa.
 - Halo? – usłyszałam po czterech sygnałach.
 - Halo? James? Tu Even.
 - Coś się stało?
 - Nie do końca – nie chciałam mu mówić przez telefon. – Chciałabym z tobą pogadać, najlepiej już dziś, ale nie mogę przyjechać.
 - Nie możesz mi powiedzieć przez tele…
 -  To nie jest rozmowa na telefon – przerwałam mu. – Mógłbyś przyjechać do szpitala?
            Przez chwilę coś szurało, stukało. Dopiero później James mi odpowiedział.
 - Coś się stało Even?
 - Zemdlałam. Dwa razy. Podejrzenie anemii. Problemy psychiczne i takie tam – zobaczyłam pielęgniarkę wchodzącą do sali. – To co? Wpadniesz?
            Znowu szuranie.
 - Jasne. Już jadę – i się rozłączył.
            Pielęgniarka spojrzała na mnie. Zaczęła zmieniać mi kroplówkę.
 - Chłopak? – dociekała.
 - Nie. – odwróciłam się do niej plecami, przykrywając się po uszy kołdrą.

            James dość szybko się pojawił. W międzyczasie poszłam do łazienki, mimo że miałam zakaz, a i miałam welfron. Przejrzałam się w lusterku i stwierdziłam, że byłam blada jak nigdy. Do tego wyschły mi usta. Wróciłam do pokoju akurat w momencie, gdy James wszedł.
 - Hej – przywitał się.
 - Hej – usiadłam na łóżku, podpinając się z powrotem do kroplówki.
 - Tak wolno? – wskazał na moje ramie z welfronem.
 - Raczej nie.
            Byłam w samej bluzce na ramiączkach i legginsach. Było mi zimno w stopy, więc przykryłam je kołdrą. Usiadłam na łóżku po turecku, mimo iż kręciło mi się w głowie.
 - O co chodzi? – przerwał ciszę.
  - O Maggie. Jak zawsze.
            Streściłam mu to co tamtego dnia usłyszałam od Maggie. Starałam się to tak opowiedzieć, aby jakoś to pojął. Dla mnie było to w miarę zrozumiałe.
 - Chcesz powiedzieć, że jej ducha już tutaj nie ma?
 - Wiesz co? Mam swoją tezę – chciałam komuś o tym opowiedzieć. – No wiesz, każdy z nas wierzy w różne rzeczy. Jak mi wiadomo według chrześcijan istnieje piekło i niebo. Egipcjanie wierzyli, że trzeba zachować ciało, aby dusza mogła być spokojna. Według Greków trafia się do podziemia, na Pola Kary albo Elizjum bądź te całe jakieś tak łąki…
 - Mym…
 - Tak więc potencjalnie żadna z tych wiar nie ma racji, ale i każda z nich ma z tym jakieś powiązanie. No bo nie można być duchem przez wieczność, więc jeśli spojrzeć na to inaczej; ten stan gdy jest się duchem to może być Czyściec, brzeg rzeki Styks czy nawet po prostu jakiś przedsionek. Za tą całą bramą może być wszystko – Bóg, Olimp, wieczna ciemność, odrodzenie. To tak naprawdę początek.
 - Może to zależy od wiary? – zastanawiał się James.
 - Może i tak być. Każdy trafia tam, gdzie naprowadza go wiara.
            Żadne z nas nic nie mówiło. W oczach Jamesa dostrzegłam łzy.
 - Była szczęśliwa. Naprawdę.
            Wbił we mnie wzrok.
 - Czasem zastanawiam się jakby to było gdyby nigdy nie zachorowała. Może dawno byśmy się rozeszli?
 - Gdybyś wiedział, że się przewrócisz, to byś usiadł – Monique tak mówiła. Często.
 - Od kiedy ty jesteś taka mądra? – uśmiechnął się. Widziałam jak próbował powstrzymać łzy.
 - Możesz sobie popłakać, jak chcesz, ale nie za długo.
            Zaśmiał się. Miło było słyszeć śmiech. Kiedy ujrzałam jego uśmiechniętą twarz, przypomniał mi się jego wyraz twarzy, gdy oświadczał się Maggie. Było mi trochę wstyd, że znam jej wspominania,
 - Będzie dobrze.
 - I nawzajem.
            Wstał. Uśmiechnął się do mnie. Cieszyłam się w duchu, że umie się uśmiechnąć. Obiecałam Maggie, że się z nim pożegnam. Chciałam też żeby był szczęśliwy.
 - Kochała cię – wyznałam mu na odchodnym. – I to bardzo. Najbardziej chciała żebyś jak najmniej cierpiał.
            Kiwnął głową. Stanął w drzwiach. Obejrzał się na mnie. Posłał mi współczujący uśmiech. Fajnie, iż tak często to robił.
 - Powodzenia Even. I w razie czego mogę zaświadczyć, że wcale nie masz problemów z głową.
            Teraz to ja się uśmiechnęłam. Wyszedł. Pomachał mi. Odmachałam mu.

           

            

sobota, 16 lipca 2016

Rozdział dwudziesty pierwszy

`           Wcisnęłam głowę w poduszkę, ale i tak słyszałam dźwięki dobiegające z dołu; śmiech, rozmowy. Mimo starań, by tego nie słyszeć, to i tak irytował mnie miły głos mojej mamy, która z taką dobrocią zwracała się do jakiś ludzi. Wychwyciłam nawet jakieś dziecko. Jeszcze tego brakowało.
            Ręce bolały mnie od wczorajszego sprzątania. Rozciągnęłam się na łóżku, czując zakwasy w mięśniach. Poszłam pod prysznic. Strasznie się spociłam w nocy. Potem zaczęłam przebierać ubrania w szafie. Wyjrzałam przez okno; trochę mżyło. Wzięłam więc długie spodnie.
            Włożyłam czarne spodnie, trampki, biało-czarną bluzkę do pępka i skórę. Włosy związałam w luźny kok. W sumie nie wiedziałam co chciałam robić, lecz wiedziałam, że nie będę siedzieć w domu. Wrzuciłam telefon i pieniądze do kieszeni, po czym zeszłam na dół do kuchni. W salonie siedziała moja mama, ubrana w idealnie prostą niebieską sukienkę z jakoś kobietą. Na kanapie siedział chłopiec, na oko ośmioletni, zapatrzony w telefon. Przed telewizorem siedziała – może siedmioletnia – dziewczynka z dwoma kucykami z blond włosów.
            Jak gdyby nigdy nic, zaczęłam robić sobie śniadanie. Zerknęłam na zegarek, po czym  zdałam sobie sprawę, że to raczej obiad.
            W sumie najchętniej zjadłabym kolejną zapiekankę, no ale nie miałam na to szans. Coś już piekło się w piekarniku, a z mikrofali zawsze są gumowate. Wzięłam miskę, nasypałam do niej płatków (kupionych przez mamę, więc mających 0% cukru) zalałam to jogurtem naturalnym. Dosypałam cukru, po czym zaczęłam jeść, oparta o blat.
            Dziewczynka w salonie zaczęła się wyraźnie nudzić. Kręciła się, zaglądała do wszystkich kątów. W końcu, gdy już chciała sobie iść pozwiedzać, jej *chyba* mama, złapała ją w pasie i powiedziała:
 - Skarbie, nie możesz sama się kręcić po czyimś domu.
 - Ach, to nic takiego – wtrąciła moja mama i dziewczynka już sobie poszła.
            Jadłam dalej. Oczywiście zaraz w kuchni pojawiła się owa dziewczynka. Stanęła w progu, patrząc na mnie. Ja skończyłam, umyłam talerz. Wyjęłam sok z lodówki, napiłam się. Cały czas mnie obserwowała.
 - Jesteś śliczna – rzuciła, po czym zarumieniła się. Uciekła szybko do salonu.
            A ja stanęłam jak wryta. Nigdy, PRZENIGDY, Nikt mi nic takiego nie powiedział. Poczułam się dziwnie. Z moimi włosami, nierówno przyciętymi, w kolorze błota, z moją bladą skórą i ciemnymi oczami, dla kogoś mogłam wydawać się śliczna?
            Poszłam do łazienki, żeby umyć zęby. Wyszorowałam je dokładnie. Przyjrzałam się sobie w lustrze. Kok mi się przekrzywił. Nie miałam makijażu. Ale nic mi to nie przeszkadzało. Zeszłam z powrotem na dół. Wyszłam głośno trzaskając drzwiami.
            Spadały na mnie małe krople. Obok przejeżdżały auta, rozbryzgując wodę. Odsuwałam się jak najdalej od jezdni, żeby mnie nie ochlapały.
            Ruszyłam na most. Miałam nadzieję spotkać Maggie. Dawno jej nie widziałam.
 - Even – uśmiechnęła się duch dziewczyny, gdy stanęłam obok niej.
            Nie do końca wiedziałam o czym z nią rozmawiać. Raczej nie wypada powiedzieć ,,Jak życie’’.
 - Jak twoi przyjaciele? – spytała.
 - Jakoś – rzuciłam.
            Przez chwilę maznęłam, czując jak woda przemaka moje ubranie. Oczy Maggie wydawały się nadal żywe, ale jakby trochę przygaszone.
 - Co jest? – zagadnęłam.
 - Byłam u brata – uśmiechnęła się. – To znaczy, wiesz w jaki sposób.
            Kiwnęłam tylko głową.
 - Odwiedziłam mamę, tatę. Jamesa – z rozmarzeniem spojrzała w dal. – Widzisz Even, bycie duchem to nie jedyna opcja.
 - Jak to? – przełknęłam ślinę.
 - Można być duchem w dwóch miejscach – tłumaczyła. – W świecie, w którym żyjesz ty i inni, oraz w innym miejscu. My duchy, mówimy sobie, że to coś w rodzaju czyśćca. Ale to nie jest jedyna opcja. Możemy…możemy, jak gdyby iść dalej, ku nieznanemu. My wybieramy kiedy to robimy.
            Przed oczami mam ducha mojego taty, który idzie tak zwanie ,,dalej’’.
 - Co się wtedy dzieje? – wybąkałam.
 - Nikt tego nie wie – odpowiedziała. – Dlatego to taka trudna decyzja. Nie wiemy co się z nami stanie. Nikt już nie wróci, nikt nic nie opowie.
 - Przez cały czas patrzę na życie innych z boku. Patrzę jak ludzie żyją pełnią życia - uśmiechnęła się smutno. - Widzę dzieci bawiące się ze sobą. Mam przed sobą młodych ludzi, którzy pierwszy raz się zakochują. Nie raz ktoś właśnie tutaj powiedział pierwsze kocham cię - spojrzała tęsknie na most. - Właśnie tutaj oświadczył mi się James. Stało się to tutaj - przerwała, ale czekałam, aż jeszcze coś powie. - Ja...zostałam bo bałam się o nich. Troszczyli się o mnie cały czas. Rodzice poświęcali się dla mnie od chwili kiedy dowiedzieli się, że przyjdę na świat. Nauczyli mnie chodzić, mówić, marzyc. Mój brat bronił mnie, dokuczał, bawił się ze mną. A James...byłam pewna, że to miłość na zawsze.
            Woda skapywała mi z twarzy i włosów. Nie byłam pewna czy to przypadkiem nie łzy. Patrzyłam w twarz Maggie. Chciałabym, by żyła. Tak wiele cudownych osób nie żyje.
 - To dlaczego odeszłaś wcześniej? Nie wiadomo - pozbierałam myśli - może znaleźli by lekarstwo?
 - Wyobraź sobie, że każdego dnia budzisz się z bólem. Obok ciebie płacze twoja mama, tata szuka lekarzy, brat zaczyna szukać pocieszenia w dziwnych miejscach. A narzeczony widzi jak włosy wychodzą ci garściami, patrzy jak zwijasz się z bólu i wymiotujesz? Chciałam by nie cierpieli. 
            Przez chwilę stałam i patrzyłam na nią. Stała się moją przyjaciółką. Wiele wycierpiała. Za wiele. 
 - Chcesz odejść? – spytałam.
 - Moi bliscy są szczęśliwi. Wszyscy ułożyli sobie życie. A ja…ja już nie chcę tak żyć, to nawet nie jest życie – w jej oczach połyskiwały łzy.
            Wiedziałam, że bycie tutaj, przypatrywanie się życiu ludzi, wcale nie może być fajne.
 - To twoja decyzja – powiedziałam. – Twój wybór, który musimy zaakceptować.
 - Czekałam tylko na ciebie – podsumowała.
            Rzuciła się na mnie. Poczułam lekkie zimno. Mogła mnie dotknąć, co z jednej strony było fascynujące, z drugiej przerażające. Odsunęła się ode mnie. Usta jej drżały, a oczy wypełniały łzy.
 - Będę za tobą tęsknic – uśmiechnęła się.
 - Ja za tobą też. Pożegnam się z nim od ciebie.
            Kiwnęła głową. Trzymała mnie za rękę, a jej duch zaczął blednąc.
            Przed moimi oczami spostrzegłam obrazy, które umykały zdecydowanie za szybko. Jakaś łąka, tłumy ludzi, piękną kobietę, ubraną w ciuchy z kilku stuleci wstecz. Ujrzałam bramę z mosiądzu, srebra, złota, wysadzaną kamieniami szlachetnymi. Widziałam twarze rodziców Maggie, jej brata i Jamesa. W ostatnim przypadku widziałam moment, gdy chłopak się jej oświadczał. Widziałam nagrobek z jej nazwiskiem i imieniem.
            Puściła mnie. Zaczęła znikać. Byłam jednocześnie z nią, ale też na moście. Widziałam tą bramę. Przewijały mi się obrazy małej Maggie. Jej pierwsze kroki. Pierwszy rower. Pierwszy dzień w szkole.  Widziałam jak chowała mleczaki pod poduszkę. Dostrzegłam jak się przewraca, jak zdziera kolana. Pierwsza miłość. Pierwszy dzień okresu. Pierwszy pocałunek. Wymarzona sukienka na imprezę zakończenia szkoły. Poznanie Jamesa. Pierwszy łyk alkoholu. Choroba. Potem most i ciemność, chłód i pustka, gdy umarła.
            Czułam jej wspomnienia. Strach, ból, radość, miłość. Nie umiem tego opisać. Widziałam jej  życie. Ale byłam sobą. Byłam Even, choć jakoś byłam Maggie.
            Czułam dotyk słońca, gdy wyszła ze szpitala po diagnozie. Czułam ból, kiedy wspomniała, jak dowiedziała się, że ma raka. Ale dominująca była ulga, iż już koniec. Radość, że już nie cierpi.
            Wszystko przeminęło. Poczułam zimno. Wiedziałam, że jej już nie ma ze mną. Odeszła dalej. Poszła ku nieznanemu.
            Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, obraz mi się zamazał. Ze imieniem Maggie, poleciałam ku ziemi.

            

środa, 13 lipca 2016

Rozdział dwudziesty

            W sumie opcja z pizzowymi urodzinami nie była najgorsza. Niestety następny dzień, sobota, równał się pierwszemu dniu prac społecznych, których ja nie chciałam rozpoczynać. No ale co tu zrobić? 
            Kiedy wróciłam do domu, mama już spała. Ja natomiast wzięłam szybki prysznic, po czym poszłam spać, mając nadzieję, że może zaśpię i nie będę musiała sprzątać w domu żadnej starej babie, z zapyziałym domem?
            Oczywiście mój budzik się nie zepsuł, a ja byłam zmuszona do wstania, ubrania się i pojechania do budynku, w którym miały znajdować się potrzebne mi przyrządy do sprzątania. Pani, która miała mi je przekazać, okazała się miła i uprzejma, czym wykazała się najwyżej okropnym przeciwieństwem mnie. Życzyła mi miłego dnia, co raczej wcale nie polepszyło mi humoru.
            Dostałam do dyspozycji mop, szczotkę, wiaderko, masę środków czyszczących i gumowych rękawiczek, które są takie straszne w dotyku. Ale o tym oczywiście nikt nie pomyślał.
            W końcu dojechałam do domu pani, której miałam sprzątać (boże, jak to strasznie brzmi). Dom okazał się nie aż tak tragiczny – z starymi, oknami, mającymi po dwie szyby, z drewnianymi, spróchniałymi parapetami. Dachówki domu pokryte były mchem, który był na całej powierzchni. Ściany pokryte były tynkiem, który w wielu miejscach odpadały całymi płatami. Cały dom był otoczony wysokimi chwastami, krzakami, dzikimi różami, kwiatami i innym badziewiem, którego nazw nie znałam i nie miałam zamiaru poznać.
            Zaparkowałam na (tak sądzę) podjeździe, który składał się z bujnej trawy. Wyjęłam wszystkie potrzebne rzeczy, a na szyję zawiesiłam identyfikator, z moim zdjęciem, nazwiskiem i pieczątkami, które miały udowodnić pani Linday, że naprawdę jestem wyznaczona na te prace. W sumie sądzę, że raczej nikt nie chciałby nic ukrasi z jej domu, no ale czort wie.
            Stanęłam przed drzwiami, które wyglądały jak gdyby były z minionej epoki. Raczej nie powinnam była szukać dzwonka, ale i tak to zrobiłam. Po nie owocnych poszukiwaniach, zapukałam trzy razy w drzwi, ze strachem, że w mojej pięści zostaną drzazgi. Niestety, nikt nie otworzył, ani się nie odezwał.
            Po kilku nieudanych próbach pukania, postanowiłam sama wejść do środka bez zaproszenia. W domu przywitał mnie kurz, o którego kręciło mnie w nosie. Sufit pokryty był plamami, przebarwieniami. Wyobraziłam sobie chatkę czarownicy z historii dla dzieci. Podejrzewam, że w oby przypadkach nie było wielkiej różnicy.
            Podłoga skrzypiała, a walało się po niej pełno paprochów i czegoś czego nie potrafiłam zidentyfikować. Pozostawiłam arsenał do sprzątania oparty o ścianę, ja sama zaś udałam się na poszukiwanie mieszkanki tego domu.
            Dom był mały, brudny, zakurzony i w sumie w okropnym stanie. Wszędzie warstwa kurzu mogła wynosić ponad pięć centymetrów. Podłoga skrzypiała, wydawała jęki. Nie zdziwiłabym się gdyby spod nóg wyskoczył mi szczur czy inne podobne stworzenie.
            Weszłam do pomieszczenia, który mógł być salonem. W fotelu przed staromodnym kominku siedziała staruszka w przetartym fartuchu. Oczy miała zamknięte, a oddychała powoli i miarowo. Kominek był w miarę dobrym stanie. Stały na nim ramki, trochę połamane, a zdjęcia pokrywał oczywiście kurz.
            Podeszłam do kobiety. Na głowie miała zawiązaną spraną chustkę w kwiatki. Włosy miała siwe i rzadkie. Z dwa kosmyki wystawały jej z tej chustki. Usta miała wysuszone i pomarszczone. Twarz, szyja i dłonie były pokryte zmarszczkami. Zastanawiało mnie tylko ile pani Linday ma lat.
            Szturchnęłam kobietę w ramię. Otworzyła przytomnie oczy, które wbiła we mnie jakbym była jakimś obrazkiem.
 - Dzień dobry – podniosłam identyfikator w jej stronę. – Jestem tu, bo to moje zadanie społeczne.
            Kobieta mrugnęła dwa razy, przeciągła się, po czym dopiero powiedziała:
 - Ty jesteś zapewne Even Alians.
            Kiwnęłam głową. Pani Linday wstała powoli, opierając się o swój fotel. W sumie jak stała, to nie wyglądała na taką starą.
 - Zgodzenie się na fakt, że obca dziewczyna będzie sprzątać mój dom dużo mnie kosztowało. Nie chcę za wiele zmian – zapatrzyła się na fotografie na kominku.
 - No wie pani…- wyciągnęłam z torby świstek do podpisania. – …może mi to pani podpisać już teraz i obie będziemy zadowolone.
            Roześmiała się ciepłym głosem. Kiedy na nią patrzałam myślałam o mojej babci, której nigdy nie poznałam. Czy też by się tak śmiała? No ale cóż, nie znam żadnej swojej babci, ani ze strony mamy ani taty.
 - Niestety, kochanie – uśmiechnęła się pani Linday – z jakiegoś powodu musisz to robić, a ja muszę dopilnować, abyś wykonała wyznaczona prace – spoczęła na swoim fotelu. – Rób co jest twoim obowiązkiem. Ale proszę, żebyś nie za bardzo przekładała moje rzeczy.
            Tak to więc się zaczęło.

            Dom pani Linday nie był aż taki zły. W sumie po za łuszczącą się farbą, odpadającymi kawałkami ścian, skrzypiącą i popękaną podłogą, warstwami kurzu i plamami pleśni, wilgoci na ścianie, dom był w dobrym stanie. Fundamenty trzymały go w pionie, dach i okna były szczelne, a dzięki staromodnemu kominkowi w salonie i kaflowemu piecowi w kuchni, zimą można było utrzymać ciepło.
            Podczas moich starań posprzątania domu oraz nadaniu mu wyglądu, pani Linday siedziała spokojnie w fotelu. Kiedy minęły pół godziny a ona nadal siedziała, zaczęłam się zastanawiać co takiego może ona robić całymi dniami.
            Wycierałam kurz na kominku, kiedy skupiłam się na fotografii widniejącej w ramce. Rozpoznałam na niej panią Linday – w ładnej żółtej sukience, nakrapianej w groszki, z szerokim uśmiechem na twarzy. Obejmował ją jakiś mężczyzna; podejrzewałam, że to jej mąż. Pomiędzy nimi stała dziewczynka, mogąca mieć jakieś jedenaście lat. Uśmiechała się równie szeroko jak pani Linday. Na twarzy, wokoło nosa miała całą masę piegów. Jej twarz wydawała mi się znajoma.
            Podniosłam zdjęcie, po czym skierowałam je w stronę właścicielki domu.
 - To pani mąż? – spytałam wskazując na mężczyznę.
            Pani Linday pokiwała powoli głową. Oczy delikatnie jej się zaszkliły, ale dostrzegłam w nich tęsknotę. Zrozumiałam, że życie pani Linday nie było łatwe.
 - Tak, skarbie, to mój mąż – skrzywiłam się na słowo ,,skarbie’’, ale patrzyłam dalej na kobietę. – Odszedł ode mnie kilka lat temu.
 - Odszedł?
 - Umarł.
            Wydukałam jakieś ,,Aha’’, po czym wpatrzyłam się ponownie w fotografię. Było mi szkoda pani Linday, samej w dużym, zaniedbanym domu.
 - A ta dziewczynka obok to moja córka – powiedziała. – Wiele lat staraliśmy się z mężem o dziecko. Kiedy już traciliśmy nadzieję, bo oboje byliśmy już dość starzy, ale w końcu się udało. Moja kochana córeczka przyszła na świat.
            Łzy pani Linday mówiły same za siebie. Skoro tak kochała córkę, to nie wierzę, aby ta porzuciła matkę w trudnej sytuacji.
 - Co z nią? – zapytałam.
 - Zaginęła.
            Kobieta cicho załkała. Nie chciałam, aby jeszcze jej się pogorszyło, więc zostawiłam ją w spokoju. 
            Zamiotłam podłogę. Zanim się obejrzałam minęły jakieś cztery godziny. Skończyłam zmiatać pajęczyny z sufitu, po czym wyjęłam świstek od dyrektora. Napisałam na nim datę i przepracowaną liczbę godzin. Dałam pani Linday do podpisania. Przejrzała sumiennie dokument i go podpisała.
 - Dosłyszałam się o tobie całe mnóstwo różnych opowiadań, Even – powiedziała, gdy zbierałam rzeczy do sprzątania. – Jesteś zdecydowanie milsza.
            Mało się  nie zaśmiałam w głos, na to stwierdzenie.
 - Czasem sprawiam zmienne wrażenia – przewiesiłam torbę przez ramię. Wszystko pozostałe tam zostawiałam. – Do zobaczenia, pani Linday.
 - Do zobaczenia – uśmiechnęła się.

            W domu nikogo nie było. Doskwierało mi gorąco, więc poszłam przykręcić ogrzewanie. Potem udałam się do kuchni. Nie miałam co liczyć na jakiś obiad czy kolację, toteż przeszukałam zamrażarkę w poszukiwaniu jedzenia. Znalazłam zapiekankę z szynką. Zagrzałam ją w piekarniku, a potem oblałam obficie ketchupem. Kiedy skończyłam jeść, akurat przyszła mama. Miała na sobie idealnie dopasowaną spódnicę do kolan i marynarkę. Jej kok był tak przyszpilony wsuwkami i lakierem do włosów, że żaden kosmyk nie warzył się wyjść. Zdjęła te swoje super szpilki za niewiadomo ile, po czym odmaszerowała do swojej sypialni. Fajna mamuśka co?
            Tamtymi czasami zachowywała się wobec mnie jeszcze gorzej niż zawsze. Trochę tego nie rozumiałam. Naprawdę. Co takiego musiałam zrobić, żeby własna matka mnie nienawidziła?
            Poszłam do swojego pokoju. Na biurku stało zdjęcie taty ze mną na ramionach. Nasze jedyne wspólne zdjęcie.
 - Co ja takiego zrobiłam, tato – wyszeptałam do zdjęcia.
            Nie byłam nawet pewna co do tego, co działo się ze mną. Tamtym czasem nie byłam już dawną sobą. W sumie jeszcze bardziej się zmienię. No ale o tym przekonacie się w najbliższej przyszłości. O ile tylko nie załamię się przy jakimś momencie.