poniedziałek, 30 maja 2016

Rozdział szesnasty

                       Zgodnie z moimi przypuszczeniami, większość czasu spędziłam w łóżku, jedząc lody, mrożone zapiekanki oraz pizzę i oglądając powtórki seriali, które widziałam już setki razy. Nick oczywiście zalewał mnie falą SMS-ów, z pytaniem jak się czuje, czy wszystko w porządku. Niekiedy nawet nie ładowałam telefonu, żeby nie musieć mu odpisywać.
            Pozwalałam nawet sprzątać w pokoju Elizie. Z początku była bardzo przestraszona, jakbym co najmniej miała ją zjeść czy coś. Z dnia na dzień, jednak uwijała się szybko, nawet na mnie nie zerkając. Oprócz tego przynosiła mi odmrożone jedzenie, upieczone w piekarniku. Koniec końców, nie była taka zła.
            Mój przyjaciel , razem z resztą mieli wrócić dwa dni przed końcem ferii. Jednakże Maxine wpadła na pomysł, żeby przyjechać wcześniej, po to, aby mnie rozerwać. Nie bardzo mi przypadł do gustu ten plan.  Wolałam wsuwać pizzę, oglądając Dr.Housa po raz czwarty, niż cackać się z zakochaną parką. Wystarczał mi fakt, że rozmawiałam z Maxine przez telefon. Ta laska zmieniła swoje nastawienie do mnie.  Nie wiem nawet dlaczego.
            Dzień przed zakończeniem ferii Nick zawiózł mnie do szpitala, żeby sprawdzić jak z nogą. Zdaniem lekarza nie było najgorzej, kość zrastała się prawidłowo. Mimo to ściągnięcie gipsu zaplanował dopiero za dwa tygodnie. Ehh, chodzenie z białą nogą do szkoły, i to jeszcze z tymi wszystkimi schodami.
            A i jakby kogoś to zastanowiło, to Amanda Alinas tylko spytała: jeszcze ci tego nie ściągnęli?

            Udało mi się jakoś ubrać. Gips mega utrudnia funkcjonowanie, no ale jakoś żyć z nim muszę. Wszystkie poranne czynności zajęły mi znacznie więcej czasu niż zwykle. Nawet malowanie się przy lustrze w łazience okazało się problematyczne. No ale jakoś dałam radę.
            Na dole zjadłam prowizoryczne śniadanie. Wcześniej wzięłam ze sobą z góry torbę i buty (znaczy się buta, bo na gips raczej nie wcisnę).
            Nie miałam tylko zielonego pojęcia jak mam dostać się do szkoły. Jechać samochodem nie mogę, a podróż na pieszo z kulami nie wydawała mi się kusząca. Jasne, że Nicka zaproponował mi podwózkę, ale duma nie pozwoliła mi się zgodzić. Tak więc z torbą przewieszoną przez ramię oraz z kulą pod pachą.
            Wyszłam z domu, po czym jako tako udało mi się przekluczyć dom. Jednak kiedy odwróciłam się, mało nie spadłam ze schodka przed drzwiami. Obok bramy stało czarne auto, o które opierał się młody chłopak. Logan miał na sobie czarny T-shirt, niedbale wciśnięty w dżinsy. Na mój widok uśmiechnął się promiennie. Pomaszerował dziarskim krokiem do furtki, o którą oparł się, tak jak wcześniej o auto.
 - Co ty tutaj, do jasnej cholery, robisz – zapytałam, szczerze zdziwiona.
 - Jak to co? – jego uśmiech był wręcz bezczelny. – Obiecałem, że zawiozę cię do szkoły. W końcu przeze mnie twoją nogę zdobi to białe.
 - Poradzę sobie sama – mruknęłam przechodząc obok. Zatrzasnęłam furtkę, ale nie zdążyłam przejść dwóch metrów, kiedy Logan złapał mnie za łokieć.
 - Ja i tak sam muszę się zawieść, więc co mi szkodzi cię podwieźć? – uniósł swoją brew. – Oporem marnujesz tylko mój czas, a ja nie odpuszczę.
            Przewróciłam oczami dobitnie i boleśnie. Jednak mimo to pozwoliłam mu otworzyć drzwi od strony pasażera. Wgramoliłam się na zimne siedzenie, uważając by nie uradzić kostki. Kiedy już siedziałam, zapięłam się pasem. Logan spojrzał na mnie trochę speszonym wzrokiem, ale nic nie powiedział. Nie wiem o co dokładnie mu chodziło.
            W porównaniu jak jechał ostatnim razem, dziś prowadził niczym dzieciak, któremu ojciec pozwoli prowadzić na wyboistej drodze, pozbawionej jakichkolwiek aut.
 - Od kiedy prowadzisz tak spokojnie? – zaczepiłam go.
 - Od kiedy zauważyłem, że pewna niewiasta odczuwa paniczny strach, gdy jest ze mną w zacnym wehikule .
 - O kurde, ty się chyba cofasz w czasie – zaśmiałam się. – Mówisz jak mój psorek od angielskiego.
 - Chodzę na zajęcia z filozofii i…
 - …i kochasz się w poezji, twoim marzeniem jest cofnięcie się do XVIII wieku, a twoje ulubione dzieło to Romeo i Julia.
 - W sumie by się zgadzało, ale czasu w których żyję są znośne, a Romeo i Julia po stokrotnym przeczytaniu nie jest takie fajne.
            Przez chwilę nikt z nas nic nie mówił. Po pewnym czasie, gdy byliśmy prawie obok szkoły, Logan powiedział:
 - Zgaduję, że to tutaj chodzisz do szkoły – głową wskazał na budynek mojej edukacji.
 - Taa – odpowiedziałam.
            Podjechał pod bramę. Szybko wysiadł, aby pomóc mi wyjść. Przyjęłam jego pomoc z niechęcią, widząc jak pierwszoroczniaczki gapiły się na nas, w szczególności skupiając się na Loganie.
            Znowu obarł się o drzwi samochodu, kiedy stałam już obok furtki prowadzącej do szkoły, przed którą było już pełno uczniów.
 - To o której mam po ciebie przyjechać – patrzył na mnie, lecz kiedy przechodziła obok nas jakaś dziewczyna, puszczał jej oczko.
 - Poradzę sobie sama – burknęłam.
 - Dobra, kończę dzisiaj wcześniej, więc poczekam te kilka godzin, dopóty ze mną nie pojedziesz – uśmiechnęłam się, wiedząc że raczej nie był do tego zdolny. – Uwierz mi jestem do tego zdolny – cholera.
            Nic nie powiedziałam, tylko wsparta na kulach, ruszyłam. Gdy już byłam w miarę daleko, ale na tylko blisko by mnie słyszał, odwróciłam się.
 - Przyjedź o wpół do czwartej.
            Posłał mi ten swój idiotyczny uśmieszek i wsiadł do samochodu.
 - Palant – mruknęłam tylko i sama ruszyłam w stronę szkoły.
Przed drzwiami czekała na mnie Maxine i (Boże lituj się) uścisnęła mnie.
 - Mmm, co to za przystojniak cię odwiózł? – zaniosła się tym swoim śmiechem, za który połowa facetów w szkole dała by się zabić. – Twój osobisty kamerdyner?
 - To ten debil, przez którego złamałam nogę – powiedziałam tylko.
 - Oj tam. Już połowa dziewczyn w szkole chce cię zabić, bo to ty z nim kręcisz.
            Pokręciłam głową, ale ruszyłam za nią dalej, do szafek. Pierwszą miałam matmę, co mnie szczerze bolało. Co za idiota, daje nam na pierwszej lekcji matmę?!
            Koło szafek spotkałyśmy Nicka. Cmoknął swoją dziewczynę w usta, rzucił mi tylko krótkie ,,Hej’’. Niestety, nie zdążyłam nic powiedzieć ani zrobić, bo Maxine zaczęła jak najęta gadać o chłopaku, który odwiózł mnie do szkoły.
 - A jak ja chciałem cię przywieźć, to nie chciałaś – udawał obrażonego, lecz cały czas się uśmiechał.
 - BO ŻADEN NIE MIAŁ MNIE ZAWOŹIĆ – wybuchłam śmiechem, mimo że bardzo tego nie chciałam.
 - Obie wiemy, że to dla ciebie bardzo korzystne – podsumowała Maxine, po czym odeszła uczepiona Nicka na lekcje.
            Wzięłam książki, a potem z ogromną niechęcią poszłam na lekcje.

            Gdzieś po chemii, przyszła po mnie pani z sekretariatu, prosząc aby zajrzała na chwilkę do dyrektora. Mówiąc szczerze, już tyle razy tam byłam, że nawet nie pomyślałam o strachu. Mimo powszechnej opinii, o straszności i wredocie naszego szanownego dyrka, to niestety albo stety, ja się go nie boję.
            Weszłam do przestronnego gabinetu, z zdjęciami absolwentów w ramkach, pucharami, medalami i tym podobne. A za szerokim, drewnianym biurkiem siedział mój szanowny dyrektor, z okularami na czubku nosa.
            Długimi, bladymi palcami przewracał jakieś kartki.
 - Ach, panna Even – jego oczy były zawsze jakoś nienaturalnie małe. – Proszę, usiądź.
            Usiadłam więc na przesadnie miękkim fotelu, w który szybko się zapadłam. Dyrektor przewracał dalej kartki, szukając właściwej. Kiedy już ją miał, spojrzał na mnie tymi swoimi szparkowatymi oczyma.
 - Czy wiesz, może panno Alians, z jakiego powodu cię tutaj poprosiłem?
 - Cóż, od czego mam zacząć? Trochę tego dużo – prychnęłam.
 - Na pani miejscu, panno Alians, uważałbym na słowa. Pani sytuacja i tak jest już w złym stanie – zsunął okulary z nosa, przejechał dłonią po pokrytej zmarszczkami twarzy. – Od kiedy pojawiłaś się w naszej szkole, twoja kartoteka jest zapełniona po brzegi. A twoje wykroczenia są potworne. Jednakże twój ostatni postępek…
 - … ma pan na myśli to graffity? – wybuchnęłam śmiechem. – Przecież to tylko niezdarne rysuneczki.
 - Ale doskonale wiedziałaś jakie nasze miasto chce zrobić wrażenie! Ty razem z Elsonem i Saterem kompletnie przesadziliście. Czeka was za to kara.
 - Ehh, kiedy mamy zmyć to graffity? – westchnęłam z rezygnacją.
 - O nie, nie, moja droga – wyszczerzył zęby w uśmiechu (tu muszę zaznaczyć, że jego dwójka była złota, a reszta zębów nieźle poniszczona). – Za twoje liczne wykroczenia, musisz wykonać porządną ilość godzin prac społecznych.
 - Co?! Nie ma mowy!
 - Ależ oczywiście.  Twój opór był do przewidzenia. Jednak, pragnę zaznaczyć, że masz na swoim kącie liczne wagary, nieusprawiedliwione ucieczki z lekcji, demoralizację, picie jak i palenie, kradzieże, niszczenie mienia szkoły jaki i miasta. Długo by wymieniać. Za to wszystko w najlepszym razie trafisz do szkoły z internatem, o zaostrzonym rygorze. W najgorszym wypadku – tu uśmiechnął się tym swoim uśmieszkiem – trafisz do poprawczaka.
            Poczułam jak coś przewraca mi się w żołądku.
 - Do…do poprawczaka? – wręcz wypiszczałam.
 - Dajemy ci szansę – ton jego głosu zdradził mi, że raczej tej szansy nie daje mi on. – Szansę na poprawienie swojego zachowania. Prace społeczne są dopiero początkiem. Później pozytywne oceny, znośne zachowanie, ograniczenie wulgaryzmów. Ale to już twoja sprawa co wybierzesz.
            Wyobrażam sobie siebie w więzieniu dla młodych. Ja wśród debili, którzy się popisywali, albo gorzej. Zdecydowanie gorzej.
 - Nikt nie bierze pod uwagę zdiagnozowanych u ciebie chorób, Even. Nie ważne czy naprawdę masz coś z głową czy nie, sądzimy cię nadal tak samo.
            Mama miałaby mnie z głowy. Eliza nie musiałaby się mnie pytać czy posprzątać mój pokój. Tata Maggie już nie mógłby ze mną śmiało rozmawiać, jak z własną córką. Nick, ani Maxine nie musieliby się ze mną użerać. Może nikt by już przeze mnie nie umarłby.
            Ale nie chciałam takiego życia.
 - Zgoda. Niech będą te całe prace.
 - Świetnie! Zaczynasz od trzynastego marca.
            Ekstra. Dzień po moich urodzinach. Prezent roku.                    

środa, 18 maja 2016

Rozdział piętnasty

Szłam sobie spokojnie po zaśnieżonych chodnikach,  przeglądając zdjęcia na telefonie. Od momentu kiedy wysłałam Nickowi wiadomość z zapytaniem jak tam góry, wysyłał mi same fotki, przedstawiające to co mnie zbytnio nie interesowało. No ale co mogłam poradzić.
            Na zdjęciach widziałam masę śniegu, góry, jakieś narty, obejmujących się Nicka i Maxine, czy też Nicka obok jej ojca. Radosna sielanka, którą tak bardzo chcieli się wokoło chwalić. Lazłam tym chodnikiem jak jakaś debilka, a wszystko za sprawą tego, że uśmiechałam się widząc te zdjęcia. Serio. Wiem, jak to bardzo obciachowe, ale cieszyłam się szczęściem mojego kumpla, który po wielu latach cierpienia, w końcu znalazł coś czego może się trzymać, coś co daje mu szczęście.
            Boże, co za wzruszające refleksje.
            Ferie. To równa się masa dzieciaków biegających po chodnikach, wrzeszczących i roześmianych. Mega denerwująca rzecz. Wiecznie tylko się drą, nie umieją pokazać szacunku dla ludzi, którzy nienawidzą dzieciaków.
            Kiedy wymijał mnie jakiś dzieciak, biegnący za starszym od niego chłopcem, cały czas gapiłam się w ekran. Fotografie przychodziły do mnie falami, jednak jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Przypatrywałam się obrazowi, przedstawiającemu Nicka zjeżdżającego na nartach. Przyglądałam się postaci mojego przyjaciela, aż do momentu gdy poczułam jak coś na mnie wpada.
            Straciłam równowagę, nie wiedząc co się dzieje. Telefon wypadł mi z rąk i wylądował gdzieś obok mnie. Przez chodnik, pokryty śniegiem nie mogłam zachować pozycji prostej, przez co upadłam jak długa na zimny kamień.
            Dokładnie w momencie, w którym moja głowa delikatnie uderzyła w chodnik, w mojej głowie pojawił się obraz; ja sama stojąca na lodzie, który pęka. Zimna woda otaczająca mnie z każdej strony. Widomo najlepszej przyjaciółki, symbolizujące jej śmierć.
            Z jednej strony otaczało mnie wspomnienie, które tak bardzo chciałam puścić w niepamięć, a z drugiej strony słyszałam gwar miasta, wrzeszczące dzieci. Po prostu nie wiedziałam co się dzieje. Ktoś pochylał się nade mną, próbując przebadać co mi dolega. Usłyszałam jakiś krzyk. A potem zdałam sobie sprawę, że to ja sama krzyczałam.
            Nareszcie po jakimś czasie otworzyłam oczy. Światło jakie dawało słońce, wychylające się zza zimowych chmur, oślepiło mnie. Przymrużyłam oczy, żeby cokolwiek zobaczyć. Ujrzałam tylko twarz chłopaka, perfidnie gapiącego się na mnie.
 - Ja pierdziele, człowieku jak łazisz – syknęłam przez zęby, chcąc się podnieść. Tępy ból, który odezwał się w dole lewej nogi mi na to nie pozwolił.
 -  Pozwolę sobie zasugerować, że to ty szłaś z nosem w telefonie – chłopak wyciągnął w moją stronę dłoń, aby pomóc mi wstać. Ja jednak to ignoruje i próbuje wstać samodzielnie, co kończy się kolejną falą bólu.
 - Debil – rzuciłam pod nosem.
 - Hipokrytka – odszczekuje się.
            Gdy dalej nie pozwalam mu sobie pomóc, wręcz mnie podnosi. Łapie w pasie i stawia na nogi. Już czułam, iż źródło bólu znajduje się w kostce. Doskonale czułam, że nie dam sobie rady ujść w takim stanie choćby kawałeczka trasy. Jednak wyprostowałam się dumnie i z zaciśniętymi zębami, kuśtykając zaczęłam iść, całkowicie ignorując gapiów, którzy zebrali się już wokoło, pewnie zwabieni moim krzykiem.
            Chłopak biegnie za mną. Równa krok razem z moim pokracznym chodem. Wyciągnął do mnie dłoń z jakimś przedmiotem. W pierwszym odruchu chciałam mu to wytrącić, lecz dostrzegam, że to moja komórka. Podał mi ją, a ja wepchałam telefon do kieszeni.
 - Zawiozę cię do szpitala – zaoferował.
 - Dzięki, ale poradzę sobie bez – akurat nadepnęłam na kulkę ze śniegu, co wywołało u mnie syk bólu.
 - Właśnie widzę.
            Złapał mnie za łokieć, po czym powoli zaczął prowadzić na pobliski parking. Dotarliśmy do czarnego auta. Oczywiście nie znam się na samochodach (z oczywistego dla każdego powodu), jednak dostrzegłam, że to chyba drogi wóz. Wypucowany na błysk, z błyszczącymi felgami, szybą lepiej wypolerowaną jak w jakimś pałacu. Puszcza mnie obok strony pasażera, sam zaś otwiera drzwi, po czym przesuwa do tyłu siedzenie. Pomaga mi się jakoś wleść do auta. Miałam dużo miejsca, żeby jakoś wyprostować nogę i móc choć trochę zminimalizować ból.
            Chłopak nie odzywał się całą drogę, a ja nie miałam zamiaru przerywać panującej pomiędzy nami ciszy. Nie podobało mi się tylko, że mimo mojego sprzeciwu postanowił mnie zabrać do tego szpitala. Jednak w głębi się cieszyłam. Choć jechał trochę szybko, przez co zmuszona byłam wciskać się w fotel za każdym razem, gdy wjeżdżaliśmy w zakręt.
            Zatrzymaliśmy się na pasach dosyć, jak na mój gust, zbyt blisko przejścia. Jazda tego paniczka coraz bardziej mnie przerażała.
            Kiedy ruszył, wciskając gaz naprawdę przesadnie,  wycedziłam:
 - Masz w zamiarze złamać mi kark, żeby kostce nie było zbyt samotnie?
            Spojrzał na mnie przelotnie, a na jego wargach wykwitł szeroki uśmiech.
 - Emm, wybacz – samochód nagle zaczął zwalniać.
            Nadal się uśmiechał do mnie promienistym uśmiechem, ukazującym śnieżnobiałe zęby, równiutkie i idealne.
 - Noga dalej boli tak samo?
 - A wiesz co? – zerknęłam na niego. – Teraz boli w cholerę mocniej.
            Nic nie odpowiedział. Skupił się na drodze, a za każdym razem gdy zaczynał przyśpieszać, teatralnie chrząkałam, przypominając mu żeby zwolnił.
  - Dlaczego taka twarda dziewoja lęka się zwykłych, prostych maszyn? – Fuuu, zaczyna mówić jak mój psorek od angielskiego. Pfe.
 - Nie wiąże z nimi zbyt miłych wspomnień – powiedziałam wymijająco.
            Po jakimś czasie w końcu się zatrzymał. Miałam przed sobą chorobliwie żółty budynek, z czerwonym napisem głoszącym, że to szpital.          
            Udało mi się wyjść z auta, dalej pomagał mi iść ten chłopak. Starałam się mijać szpary w chodniku, czy iść wyprostowana, jednak ból pogłębiał się z każdą próbą stania na tej nodze.
            W środku było strasznie biało. Kilkoro osób siedziało na ławkach przed gabinetem lekarskim. Jakaś mała dziewczynka bawiła się ze znudzeniem pluszakiem, zaś jej *chyba* mama przeglądała miesięczniki (które zapewne mają datę wydania ze dwa lata wstecz). Starszy pan obrzucił nas bardzo dziwnym spojrzeniem, gdy szliśmy korytarzem. Miałam ochotę się wyrwać i iść sama, lecz noga doskwierała mi coraz bardziej.
            Dotarliśmy do pustego korytarza. Tam chłopak pomógł mi usiąść na plastykowym krześle, gdzie z ulgą wyciągnęłam nogę, tak aby kostka nie pulsowała już bólem. Zaś (tutaj pojawia się moje pytanie: czemu jeszcze nie podał mi swojego imienia?) ruszył żwawym krokiem do rejestracji, gdzie zza blatem siedziała otyła kobieta, na oko mająca z trzydziestkę na karku, ubrana w biały mundurek. Niestety biały sweterek, w który się ubrała, ani trochę nie kamuflował jej tuszy. Twarz miała okrągłą, z ustami w kolorze dzikiej czerwieni, długaśnymi (no i rzecz jasna doklejanymi) rzęsami. Do tego cieniuśnieńkie brwi dorysowane kredką i granatowy cień w przesadnej ilości. Trochę przypominała mi tą babę, z którą mama chciała coś tam podpisać. Kojarzycie historię? To z moim cudnym pytaniem oraz luźnym komentarzem co do rozmiarów owej pani. Dobra, mniejsza o to.
            Chłopak rozmawiał sobie z tą przeuroczą panią (sam seksapil), podśmiewując się przyjemnym śmiechem i wskazując dłonią na mnie. W końcu kobieta zaczęła kiwać głową, podała mu jakoś kartę, a on sam wrócił do mnie, siadając obok na plastykowym krześle, niebezpiecznie skrzypiącym.
            Podał mi kartę i długopis.
 - Musisz to wypełnić, a potem chirurg cię przyjmie i sprawdzi co z twoją nogą.
            Raczej spodziewałam się różnych pytań, trudnych i testowych (no oczywiście, trudne pytanie są wszędzie. Na teście ciążowym też). Nabazgrałam więc swoje imię, nazwisko, datę urodzenia itp. Jak już oddałam wypełniony formularz, dostałam tego kopię, z dopiskiem co mi dolega.
 - Poczekam tu na ciebie.
 - Jeśli musisz – rzuciłam do niego wchodząc do gabinetu.
            Pomieszczenie wyglądało jako tako. Ściany kremowo różowe, z kozetką z boku, białym biurkiem, za którym siedział starszy pan w okularach,  i parą krzeseł. Uniósł głowę, uśmiechnął się miło.
 - Witam panią. Proszę usiąść – wskazał dłonią kozetkę.
            Doczłapałam się do wskazanego miejsca. Zsunęłam but z nogi oraz skarpetę. Kostka już widocznie napuchła i nabrała koloru czerwieni. Z sykiem położyłam nogę wyprostowaną przed sobą. Lekarz odsunął się na krześle od biurka, po czym wstał. Stanął obok mnie z plikiem dokumentów w dłoni.
 - Panno Alians, rozumiem że pojawiło się u pani podejrzenia złamania kostki? – patrzał na mnie znad opraw okularów.
 - Dokładnie – wycedziłam. Kostka bolała jeszcze mocniej.
            Wybadał ją dokładnie, sprawdzając szczególnie nabrzmiałe miejsca. Bolało jak diabli. Dobra, co będę oszukiwać: CHOLERNIE BOLAŁO.
           
            Po badaniu rentgenowskim okazało się (zgodnie z moimi przypuszczeniami) złamałam kość w stawie skokowym. Nie no super! Minęło sporo czasu nim ją zagipsowano i tak dalej. W końcu miałam wszystkiego dosyć, do tego tak strasznie chciało mi się spać.
            Chłopak zagwarantował, iż odwiezie mnie do domu. W tym przypadku nie mogłam się nie zgodzić, przecież nie uszłabym nawet stu metrów, z nogą w gipsie, bez kul. Toteż zgodziłam się, aby zawiózł mnie oraz odprowadził pod same drzwi, żebym się przypadkiem nie wyrąbała po drodze przez podjazd.
 - Tak w ogóle to nazywam się Christopher Logan Dominik UnderVarpol – przedstawił mi się, gdy byliśmy w połowie drogi.
 - Jezus, Maria – westchnęłam. – Kto cię tak skrzywdził?
 - To nie…- zająknął się nie spodziewając się takiej reakcji. – Tylko się tak przedstawiam.
  - Tak więc Christopherze Loganie Dominiku Under…coś tam…
 - UnderVarpol – dopowiedział. – I wystarczy jak będziesz mi mówić Logan.
 - Czekaj, czekaj. Masz na imię Christopher, a każesz mówić na siebie Logan? – prychnęłam.
 - Swoje pierwsze imię zawdzięczam od ojca. Najzwyczajniej w świecie, aby mnie nie mylić z ojcem to używam swojego drugiego imienia, którym nazywają mnie wszyscy ludzie, którym mam okazję to wytłumaczyć.
 - Suuuper – bardzo interesujące.
            Dalej znowu panowała cisza. Niezbyt chciałam poznawać historię życia Logana – chłopaka, przez którego najbliższe dni spędzę oglądając tanie horrory, jedząc pizzę z zamrażarki. No ale cóż, bywa.
            Gdy dojechaliśmy do mojego domu, nie byłam zadowolona, widząc wóz matki. Zapewne będzie robić mi wykłady (jak zwykle), mówiąc jaka to ja jestem niezdarna, delikatna jak francuski piesek. Grymas, który się wtedy pojawił na mojej twarzy, Logan mógł uznać za oznakę bólu, jednak tak wcale nie jest. Ani trochę nie cieszy mnie jej obecność.
            Wyjęłam z kurtki kluczyki od auta, z przewieszony obok pilotem do bramy. Po tym jak się otworzyła, Logan wjechał na podjazd. Pomógł mi wyjść z samochodu, a potem dojść jakoś pod drzwi. Oparłam się o nie, próbując jakoś trafić w dziurkę od klucza. W końcu, gdy m się udało, drzwi stanęły otworem. Spojrzałam na Logana.
 - Dzięki za podwózkę – rzuciłam, już wchodząc do domu.
 - Even, poczekaj – złapał mnie za łokieć. Kurde, ma jakiś fetysz? Dwa razy w ciągu jednego dnia dotyka mojego łokcia. – Chciałem cię jeszcze przeprosić.
 - Luz, nic się nie stało – nadal trzymał mój łokieć.
 - Owszem, stało się – puścił mnie, jednak się nie odsunął. – Przeze mnie masz nogę w gipsie. Ja…nie chciałem. Po prostu byłem rozkojarzony.
 - Ja podobnie – mruknęłam.
 - Mniejsza o to – zbagatelizował moje słowa. – Przepraszam cię. Naprawdę przepraszam.
 - Jeśli boisz się, że cię pozwę czy coś, to spokojna głowa.
 - Nie o to chodzi – uśmiechnął się smutno. – Lubię mieć czyste sumienie.
 - Świętoszek – gwizdnęłam przeciągle.
 - Jeśli chcesz mogę się po feriach zawozić do szkoły. Sama raczej ani do niej nie dojdziesz, ani nie dojedziesz.
  - Dzięki za propozycję, ale dam sobie sama radę – wchodzę do domu, opierając swój ciężar na zdrowej nodze i drzwiach.
 - Okej – powiedział. – Więc do zobaczenia.
 - Do zobaczenie, Christopherze Loganie Dominku Under coś tam.
            Z uśmiechem na ustach ruszył do auta. Wyjechał, zamknęłam bramę, weszłam do domu. Trzymając się komody, szafki, wieszaka albo ściany, mozolnie szłam w kierunku mojego pokoju.
            Oczywiście po drodze zobaczyła mnie mama.
 - Boże przenajświętszy. Co znowu zrobiłaś? – spytała patrząc na mnie znad kieliszka wina.
 - Nic wielkiego.
 - Even, masz nogę w gipsie. Gdzieś ty łaziła?
 - Nigdzie. Idę spać – zbyłam ją.
            W pokoju z trudem opanowałam się od łez. Tak bardzo marzyła mi się mama, która podbiegła do mnie z niepokojem pytając co mi jest. Żeby chociaż zainteresowała się czy bardzo mnie boli. Ale oczywiście tego nie robi. Nie wiem co jej zrobiłam, ale najwidoczniej coś bolesnego.           
            Udało mi się jakoś przebrać w luźniejsze ciuchy. Nie raz jęczałam z bólu, przy wciąganiu na nogę spodni. Zmyłam makijaż z twarzy. Gdzieś z kąta pokoju wyjęłam kule, pozostałe z jakiegoś złamania.
            Rzuciłam się na łóżko. Jak już jakoś się ułożyłam, podkładając pod kostkę poduszkę, wzięłam telefon i napisałam SMS-a do Nicka.
Ja: Nie uwierzysz co niesamowitego mnie dziś spotkało!
Nick: Co takiego? Zakochałaś się? xD
Ja: Lepiej. Złamałam kostkę!
Nick: Boże, Even! Ciebie nie można samej zostawić.
Ja: Mogło być gorzej.
Nick: Ehhh, mogło. Ale uważaj.
Ja: Spoko, nie mam pięciu lat.
Nick: Serio, uważaj na siebie.
Ja: Dobrze, dobrze.
            Później, naszpikowana środkami przeciwbólowymi zasnęłam.
           
           


wtorek, 10 maja 2016

Rozdział czternasty

 Zastanawiałam się tylko czy to jakiś totalnie powalony sen, czy prawdziwa rzeczywistość.  No serio, totalnie tandetny sen, wzorowany na typowych horrorach.  Gdyby nie sam fakt, że duchy to dla mnie codzienność, to zapewne cały czas był myślała, że to tylko sen. Zrobiłam z dziesięć zdjęć tego okna. Będę miała co pokazać Nickowi jak wróci. Może sobie pomyśli, że jestem osobą wymagającą specjalnego miejsca w ośrodku dla osób z poważnymi zaburzeniami psychicznymi. Podejrzewam, że całe jego uważanie mnie za w miarę normalną osobę, dawno miało swój koniec.  Ale może mi uwierzy.
            Duch zniknął tak szybko jak się pojawił. Po kilku sekundach nawet zapaliło się światło w pokoju i momentalnie przestało być  w nim zimno.  Wszystko wróciło do głupiej teraźniejszości.
             Na dworze było zimno i ciemno. Tak zazwyczaj bywa w nocy, dla niedoinformowanych.  Jeszcze w między czasie trochę popadało, więc co chwile trafiałam w kałuże. Serio, to jeden z moich najlepszych pomysłów, żeby w środku nocy iść sobie ciemną ulicą. I to jeszcze na cmentarz.
            Powiedzmy, że tak na oko cmentarz jest jakieś trzy kilometry od mojego domu. W sam raz na spokojny spacerek.
            Od kiedy ogarnęłam jak w miarę bezpiecznie dość do cmentarza, często tam chodziłam. Oczywiście nasuwa się tu kolejny argument za moją zrytą psychiką. Ale to nie tak. Lubiłam chodzić na grób taty. Po prostu siadałam na małej, spróchniałej ławce, patrzyłam na jego zdjęcie przymocowane do płyty nagrobnej. Zastanawiałam się jaki był, co lubił, co robił. Mama nigdy o nim nie chciała opowiadać, no to nie chciałam się prosić. Nie poznałam też rodziców mojego taty, bo podobno nie utrzymywali już kontaktów zanim się urodziłam. Toteż pozostała mi marna wyobraźnia. No i jego grób.
            Zaczęło kropić. Nieliczne osoby, które jeszcze kręciły się po pustych ulicach, zwiały do samochodów, domów i otwartych barów całodobowych. Tylko ja uparcie szłam dalej, stawiając głośno kroki i rozbryzgując wokoło siebie wodę z kałuż. W końcu doszłam do grubego, ceglanego muru, otaczającego cmentarz. Nie chciało mi się szukać furtki, więc sprawie przeskoczyłam mur. Sięgał mi mniej więcej do piersi, więc nie miałam z tym problemu.
            Co jakiś czas mijałam jasno świecące latarnie. Tak gdzie ich nie było, groby oświetlały tlące się wkłady w zniczach. Cmentarz świecił pustkami (nie licząc kilku duchów kręcących się prawdopodobnie wokoło własnych grobów).  Zgrabnie lawirowałam między nagrobkami, aż w końcu znalazłam się obok tego do którego zamierzałam przyjść .
            Ciekawym pewnie faktem jest, że jakoś nigdy nie udało mi się zobaczyć czy porozmawiać z duchem kogoś mi bliskiego albo choćby znajomego. Nie wiem jakimi prawami rządzą się te duszki – wiem tylko, że te prawa są mega dziwne.
            Gapiłam się na grób taty. W świetle nieopodal stojącej latarni widziałam ciemny kamień nagrobny, imię, nazwisko, dwie daty i jego zdjęcie. Patrzyła na mnie młoda twarz uśmiechniętego mężczyzny.  Podobno w ogólnie nie przypominam mamy , tylko jestem czystą kopią taty – rzecz jasna w wyglądzie.  Kilka razy udało mi się wychwycić jakieś słowa na jego temat. Podobno był naprawdę niesamowity, cudowny, ale w kilka miesięcy przed jego śmiercią, coś się popsuło.
            Przyznam się: tym razem pójście na cmentarz do ojca nie było tylko moim jedynym zamiarem. Tak naprawdę bardzo chciałam pójść na grób Monique. Nie byłam tam od jej pogrzebu, a podejrzewam, że wypadałoby  tam zajrzeć. Więc po jakiś dziesięciu minutach, smętnie ruszam po chodniku.
Cmentarz był o tej porze zadziwiający. Niby powszechna cisza, ciemność bezskutecznie rozpraszana nędznym światłem. Całkowita norma dla zwykłego człowieka. Jednak przez to miejsca przemawiał ogromny ból. Czuć było jak unosi się on w powietrzu.  Pełno cierpienia i czegoś co człowiek nie określił jeszcze słowem. No i oczywiście ogromna ilość śmierci.
            Zaintrygował mnie duch pewnej kobiety. Miała na sobie pożółkłą suknię ślubną. Gdyby nie fakt, że należała do ducha no i nie byłaby tak bardzo zniszczona – to może zaliczała się do naprawdę cudnych sukni. Normalnie gapiła się ciągle na grób. Zabawne, że za nim stał mężczyzna w garniturze, który utkwił swój wzrok w pannie młodej. Na płycie nagrobnej napisane było:  Darzą się miłością w lepszym świecie.  Na dole dwa imiona, połączone wymyślnymi pnączami, zgrabnie wykutymi wokoło napisów.
            Niedaleko znajdowało się coś czego nazwanie grobem jest trudne – kupka pisku z chwiejnym krzyżem, zbitym z dwóch nierównych desek. Obok tego stała dziewczyna. Kurde, ta to by się nadała do horroru; czarne włosy, zasłaniające lewe oko, krótka, starodawna sukienka z drobnymi falbankami  u dołu. A w małej rączce trzymała misia z odprutą jedną łapką, i dwiema dziurami z których sterczała wata, którą pluszak był wypełniony. Jej wzrok, który padał prosto na mnie był odrobinkę przerażający – jakby chciała zabić mnie za fakt, że żyję.
            Właśnie nocą pojawiały się najbardziej przerażające duchy. Te, które spotkała przerażająca lub niesprawiedliwa śmierć.  Owe zjawy najczęściej odwiedzały cmentarze.  Kiedyś Monique mówiła coś, że w naszej okolicy na miejsce pochówku zmarłych wybierano wzgórza.  Na tych wzgórza odrobinkę wcześniej chowano tam kogoś w niepoświęconej ziemi itp. Stąd wzięły się nieszczęśliwe duchy, które wieżą w zabobony, twierdząc, że nie mogę iść dalej bo są nie tak pochowane. Babcine gadanie.
            Stanęłam obok świeżego grobu. Kwiaty, wiązanki równie ułożone, jedna na drugiej, piętrzyły się na nim. Do kwiatów przywiązane były wstążki z tandetnymi tekstami typu ,,Spoczywaj w spokoju’’ ; ,,Będzie nam ciebie brakować’’.            Klęknęłam na zimną ziemie przed grobem. Wpatrywałam się w tabliczkę z jej imieniem. Oczekiwałam że z oczu strumieniami popłyną mi łzy, a poczucie winy dosłownie zeżre mnie od środka.  Ale czułam tylko bezdenną pustkę, ziejącą czymś pomiędzy bólem a złością.
            Jak jakaś otępiała wlepiałam gały w ten cholerny grób. W końcu zaczęłam szeptać bezsensowe zdania w kierunku miejsca spoczynku mojej dotychczasowej najlepszej przyjaciółki.
 - Musiałaś odejść? Właśnie teraz kiedy nie mam pojęcia co zrobić? – zebrałam trochę piachu leżącego przede mną i rzuciłam nim we wiązanki na grobie. – Nie umiem być nawet na ciebie zła. Nie potrafię…            Właśnie w tym momencie coś niewyraźnego mignęło mi przed oczami. Lekki cień, którego nie powinnam była dojrzeć. A jednak dostrzegam jakiegoś ducha, który zniknął wręcz tak szybko jak się pojawił.
            Wstałam, mając nadzieję, że uda mi się zobaczyć tego ducha.  Mimo okręcania się w koło własnej osi, nie widziałam żadnych innych mar, poza tymi, które cały czas tam stały i się na mnie lampiły. Jednak czułam na sobie wzrok kogoś, kto nie chciał abym go widziała.
                          Łażenie po cmentarzu znudziło mi się na tyle, że w końcu wróciłam do domu.  Mamuśki  nadal nie było w domu. Było mi to na rękę, przynajmniej nie będzie mnie denerwować .  Zrobiłam sobie mocną, czarną kawę. W pokoju odpaliłam laptopa. Pierwszy raz w życiu, od kiedy tylko mój umysł pojął jak należy obsługiwać podobne sprzęty, wpadłam na ten pomysł.
            W Google wpisałam frazę Widzenie duchów.  Wyskoczył mi cały szereg propozycji. Kliknęłam w pierwszy link z brzegu. Okazało się, że to jakaś psycholożka opisuje swoje zdanie na temat wszystkich osób, medium i Bóg wie kogo jeszcze, które uważają że widzą duchy. Po przeczytaniu pierwszych zdań miałam ochotę rzygać.
 ,,Wszystko zależy od wieku. Małe dzieci mają prawo mówić, że widziały ducha. W końcu ich wyobraźnia ma ogromne horyzonty, sprawiając iż cień rzucany przez drzewo to duch niedawno zmarłej osoby […] Młodzież próbuje takimi kłamstwami zwrócić na siebie uwagę. Wymyślają absurdy, po to aby być w centrum […] Ktoś taki jak medium nie widzi duchów. To tylko ich wymysł. ’’            Czytałam. I czytałam. Duchów nie ma. Ich istnienie zaprzecza wszystkim naukowym zjawiskom. To jak do cholery jasnej, wytłumaczyć to, że widziałam te ‘’absurdalne wymysły’’?
            W następnych linkach znajdowałam to samo. Zdaniem ludzkim nie ma duchów. Koniec kropka. Wszystkie zdjęcia z opętanymi dziećmi, z przeźroczystymi postaciami to albo Fotoshop albo przedstawienie mające za zadanie zrobić z ludzkich umysłów wodę.
            Kawa mi się skończyła, a wszystko co przeczytałam w Internecie kręci się ciągle wokoło słowa Niemożliwe.
            Do głowy wpadł mi tylko jeden pomysł. Konkretnie pewna osoba. Jedyna, która mi uwierzyła. I żyje.
            Ostawiłam laptop na biurko, dość mocno go zamykając. Złapałam za telefon, i gdy już chciałam wystukać numer zamurowało mnie. Niby miałam jego numer, ale co miałam powiedzieć. I to o porze kiedy zapewne już śpi?
            Mimo to zadzwoniłam.
 - Halo? – powiedziałam po kilku sygnałach, gdy już wiedziałam że ktoś odebrał.
 - Halo…kto mówi? – głos Jamesa brzmiał zaspanie i trochę oschle.
 - To ja – po chwili dodałam. – Even.
            Odpowiedziała mi cisza. Czułam się głupio i nachalnie, ale przynajmniej nie musiałam  żałować, iż nie zadzwoniłam.
 - Po co do mnie zdzwonisz?
 - Chcę cię o coś zapytać.
 - Wal śmiało. Choć mogłaś poczekać z tym do rana.
            Zastanawiałam się. Co ja w ogóle miałam mu zamiar powiedzieć? Taa, mój mózg wydawał mi się czasem mniejszy od główki szpilki.
 - Chodzi o to…- zaczęłam, a potem na jednym oddechu dokończyłam - …zastanawia mnie dlaczego mi uwierzyłeś.
            Nie zapytał tak jak sądziłam w co mi uwierzył. Oczywiście rozumy innych pracują zawsze lepiej od mojego. Nie spodziewałam się, że zrozumie mnie nawet jeśli mówiłam niedokładnie, a koniec końców zerwałam go łóżka.
 - Cóż, przekonałaś mnie tymi wszystkimi wspomnieniami, którymi Maggie z nikim by się nie podzieliła. No bo ona taka nie była. Jeśli coś miało być tajemnicą, to nią zostawało. Poza tym chyba potrzebowałem cudu, który pomógłby mi odnaleźć się w życiu bez niej. A pośredni kontakt z nią po jej śmierci, zalicza się do tego cudu.
            Nastąpiła głucha cisza. Udało mi się odróżnić jego spokojny oddech dobiegający ze słuchawki, a dźwięki ciężarówek jadących ulicą za oknem.
 - Marzyłem, aby dowiedzieć się od niej samej dlaczego to zrobiła. – Dochodzi mnie jego cichy głos.  - Jesteś jedyną żyjącą osobą, która nie sądzi że jestem chora na umyśle – miało brzmieć źle, oskarżycielsko, ale wyszło miękko i ciepło.
 - Oo nie – zaśmiał się. – Chyba tak uważam, ale ci wierzę.
 - Ale dlaczego? – dociekałam.
 - Bo wierzę w to, że istnieje coś dalej. W to, iż życie nie kończy się w chwili śmierci.
            Nic nie powiedziałam. Tyle mi wystarczyło.
 - Ale czemu pytasz? – zapytał.
 - Tak właściwie to już nieważne – wymigałam się. – Dzięki i sorry za to że cię obudziłam.
 - Luz. Nic się nie stało.
            Zanim nacisnęłam czerwoną słuchawkę rzuciłam jeszcze do aparatu – Dobranoc.
 - Dobranoc, Even – rozłączył się.