niedziela, 23 kwietnia 2017

Rozdział pięćdziesiąty czwarty

            Przeniosłam się na podłogę dobrą godzinę wcześniej, po czym jak tyłek wręcz odpadał mi od siedzenia na niewygodnych, szpitalnych krzesełkach.
            Opierałam głowę o ścianę, otwierając oczy za każdym razem, kiedy ktoś wychodził zza oszklonych drzwi, prowadzących na porodówkę. Minęło już wiele godzin, odkąd siedziałam z Nickiem na balkonie. Wówczas siedział z żoną, trzymając jej dłoń, podczas kiedy ona z całych sił modliła się, aby wszystko poszło dobrze.
            Postanowiłam udać się do szpitalnego baru, gdzie o tej porze nie było nikogo poza mną i panią sprzątaczką, która z rozleniwionym wyrazem twarzy przecierała szmatą stoliki. Podeszłam do automatu, z którego kupiłam sobie kawę (dość mocną, jak na moje priorytety), a następnie usiadłam do jednego ze stolików, który nadal miał mokry blat.
            Wyjęłam komórkę i po chwili namysłu wysłałam Scottowi wiadomość, zastanawiając się równocześnie czy może już nie śpi.
  Trafiłam idealnie. Moja przyjaciółka właśnie rodzi.
            Położyłam telefon na blacie, czekając na odpowiedź. Upiłam kilka łyków napoju, wpatrując się w ścianę, zastanawiając się kiedy ktoś ostatni raz ją malował.
            Nie minęło osiem minut, kiedy telefon zawibrował.
 Scott: No nieźle.
            Zabierałam się do odpisania, gdy dostałam kolejną wiadomość.
 Scott: Masz chwilę?
 Ja: Jasne.
            Zadzwonił. Odebrałam szybko. Przyłożyłam telefon do ucha.
 - Hej! – rzuciłam głośno. – Czemu nie śpisz?
 - Takie tam sprawy rodzinne.
            Uśmiech momentalnie spłynął z moich warg, a ja z przerażaniem zaczęłam go wypytywać co się stało.
 - Spokojnie. Wszystko gra. Po prostu mama potrzebuje czasu, aby przystosować się do dość szokującego faktu.
 - Jejciu, przepraszam, ja nie wiedziałam, że…
 - Jejciu? – zaśmiał się. – Od ile kojarzę jesteś szaloną wyrocznią, a nie blondi co mówi jejciu.
 - Humorek chyba ci dopisuje, co? – parsknęłam.
            Mimo to byłam zadowolona, że tak się to potoczyło. Może gdybym się nie pojawiła, to i Scott nie potrafiłby przezwyciężyć strachu? Teraz jego rodzina wiedziała i tylko to się dla mnie liczyło.
 - Chłopiec czy dziewczynka? – pyta radośnie Scott, przerywając moje przemyślenia.
 - Nie mamy pojęcia.
 - Jak to? – krzyknął. – Technologia się rozwinęła. Nie żyjemy w V w. kochanie.
 - Ha ha ha – mruknęłam. – To ma być niespodzianka.
            Scott przez moment rozczulał się na ten temat, w sumie dochodząc do wniosku, że taki pomysł jest świetny. Jego głos, spokojna, bezstresowa paplanina, sprawiła, że się uspokoiłam.
 - Na pewno u ciebie wszystko okej? – zapytałam go.
 - Jasne – rzucił. – Z początku tata był w takim szoku, że gotowy był wyrzucić mnie z domu.
 - Naprawdę?! – wrzasnęłam, po chwili uświadamiając sobie, że jestem w miejscu, gdzie każdy mnie widzi, więc ściszyłam głos. – Chyba nie mówisz prawdy…
 - Na początku, owszem, chciał mnie wyrzucić. Ale mama przemówiła mu do rozsądku, powołując się na to, że obiecywali mnie kochać mimo wszelkim przeciwnością.
            Odetchnęłam z ulgą. Na moment zapomniałam, że jestem w szpitalu, a moja najlepsza przyjaciółka właśnie rodzi. Przejęłam się losem ludzi, którzy znajdowali się setki kilometrów dalej. Pozwoliło mi to jednak w jakiś sposób się rozluźnić.
 - Pewnie i tak nigdy bym się nie odważył im powiedzieć – skwitował. – Dzięki tobie naprawdę mam mniej zmartwień.
            Uśmiechnęłam się. Upiłam ostatniego łyka kawy, a kiedy wstawałam, aby wyrzucić kubek, zobaczyłam ochroniarza, leniwie spacerującego korytarzem. Minęłam go, z cichym ,,dobry wieczór’’. W końcu znowu odezwałam się do Scotta, siadając na krześle przed porodówką.
 - Mam nadzieję, że w bliskiej przyszłości znajdziesz sobie kogoś, kto będzie ciebie warty.           
 - Też mam taką nadzieję.
            Porozmawialiśmy jeszcze chwilę. Scott wypytywał mnie o to, jak udało mi się zapewnić o swojej tożsamości moich przyjaciół. Opowiedziałam mu o ich reakcji, słuchając jego rewelacji, na temat mojej niebywale niskiej zdolności elokwencji.
 - Dobra, muszę cię zostawić – mruknął. – Ale jak maleństwo się urodzi, to koniecznie wyślij mi fotkę.
 - Jasne.
 - I pogratuluj rodzicom. Jeśli mnie ugościcie, jak najszybciej przylecę was odwiedzić.
 - Jasne. – powiedziałam. – To do usłyszenia.
 - Pa, skarbie.
            Kiedy się rozłączył, nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu, który wpełzł mi na wargi. Stał się dla mnie takim bliskim przyjacielem, chociaż tak wiele nas różniło. Mogłam mu zaufać, mimo że prawie nic o nim nie wiedziałam.
            Telefon, który nadal trzymałam w dłoni, zawibrował dwukrotnie.
 Scott: Ale ze mnie gapa!
Scott: Zapomniałem wspomnień, że rodzice Natalie i jej brat już powoli zaczynają mi grozić, bylebym powiedział, gdzie jest ich ukochana córeczka.
 Ja: Nagle ukochana?
Scott: Owszem. Byli już nawet u Steve’a, który uznał, że była jakaś dziwna.
 Ja: Co im powiedziałeś?
Scott: Że nic jej nie jest. Wspomniałem też o tym, że mogli o niej myśleć troszkę wcześniej.
            Nie zdążyłam nic odpisać na ostatnią wiadomość. Za drzwi wyłonił się Nick – miał rozczochrane włosy i całą twarz w rumieńcach, jakby przebiegł maraton. Mimo to na jego twarz widniał uśmiech, szeroki i całkowicie szczerzy.
            Wpadł w moje ramiona, spazmatycznie płacząc i śmiejąc się. Wtulił się mocno.
 - Mam synka, Even!
            Uśmiechnęłam się szeroko. Mój najlepszy przyjaciel został tatą.
 - Jest taki piękny! I taki podobny do Maxine – rozczulał się.
 - To cudownie, Nick. Wspaniale.
            Złapał mnie za rękę i mocno ją ścisnął.
 - Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę… boże, Even, jestem ojcem – jęknął Nick.
 - Spokojnie – zaśmiałam się.
 - Chodź, go zobaczyć!
            Pociągnął mnie za ramię na salę. Otworzył przede mną drzwi, wpuszczając do pomieszczenia, gdzie Maxine leżała na łóżku. Wyglądała jeszcze gorzej, niż jej mąż. Włosy porozrzucane po całej twarzy, gdzieniegdzie poprzyklejane do twarzy mokrej od potu. Była blada, ale w jej oczach lśnił tak jasny blask, że mogłam śmiało uznać, iż był to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. W dłoniach trzymała dziecko, które kwiliło głośno.
            Nick podszedł do Maxine śmiało, objął ją delikatnie, po czym pocałował w czoło. Parzył na maleństwo ze szczerą miłością, podobnie jak na jego mamę. Delikatnie musnął maleńki policzek niemowlęcia.
 - Chodź – kiwnęła do mnie Maxine.
            Miała zachrypnięty głos. Widać było po niej zmęczenie, ale ona dalej dzielnie trzymała się, patrząc na swoje nowo narodzone dziecko.
            Podeszłam do łóżka. Z pewnym strachem przysiadłam na jego końcu, kładąc głowę na ramieniu mojej przyjaciółki. Spojrzałam na dziecko. Zawsze, kiedy ktoś pokazywał mi zdjęcia niemowląt, uznawałam, że to tylko małe, zakrwawione maleństwa, z głową w kształcie ziemniaka. Jednak chyba dorosłam, bo patrząc na dzieciątko, spoczywające w ramionach Maxine, widziałam ich cząstkę.
 - Cześć, maleńki – szepnęłam. – Twój tatuś miał rację. Jesteś piękny.
            Młodzi rodzice uśmiechali się, patrząc na mnie. Mały dalej płakał, więc Maxine przygarnęła go do siebie.
 - Jest duży. Wyobrażacie sobie, że nosiłam takiego wielkoluda, przez ostatnie miesiące?!
            Zaśmiałam się.
 - I za to cię podziwiamy.
            Maxine wtuliła twarz w tors Nicka, jednak dalej pewnym objęciem utrzymywała swoje dziecko. Spojrzałam na niego – miał jeszcze nie do końca otwarte oczka oraz maleńką kępkę włosów, na czubku głowy.
 - Myśleliście już nad imieniem? – zapytałam cicho.
            Spojrzeli na siebie.
 - Wiele razy – odparł mój kuzyn. – Kiedy tylko się dowiedzieliśmy… naszą pierwszą myślą było to, jak nazwiemy dziewczynkę.
 - Kto by jednak pomyślał, że pierwsza Even do nas wróci – Maxine uśmiechnęła się delikatnie.
 - Ale dla chłopca też już mamy – dorzucił Nick.
            Zmrużyłam oczy i z uśmiechem spojrzałam na nich.
 - Więc?
            Oboje przenieśli na mnie swój wzrok. W tym samym momencie powiedzieli:
 - Evan.
            Uśmiech zniknął mi z twarzy.
 - Żartujecie?
 - Nie – uśmiechnęła się Maxine. – Imię na cześć dla nas najważniejszej osoby. Dzięki tobie zawdzięczamy naprawdę wiele.
 - Ale…
 - Nie ma żadnego ale, Even – przerwał mi Nick. – Możesz tylko przywitać się z Evanem.
            Pochyliłam się nad dzieckiem. Nie sądziłam, że będę mogła go zobaczyć, dotknąć. Słyszał mój głos, a w przyszłości będzie mnie widział i rozpoznawał.
 - Cześć Evan – szepnęłam, obejmując delikatnie jego rączkę i całując czubki jego maleńkich palców. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że mogę cię poznać.
            Mały zaszlochał. Uśmiechnęłam się delikatnie. Poczułam jak jedna łza spływa mi po policzku. Evan leżał przede mną – synek moich najlepszych przyjaciół.
            Przytuliłam się do Maxine.
 - Nie mogłam pragnąć nic lepszego – szepnęłam, patrząc na jej uśmiechniętą, ale i zmęczoną twarz.

            Patrzyłam na miasto, które budziło się do życia. Przypominało mi o tym, że chociaż moje życie zatrzymało się na siedem lat, inni funkcjonowali dalej. Rodzili się, brali śluby, pili alkohol, popełniali błędy. Każdy, kto teraz szedł ulicą, zapewne nigdy o mnie nie słyszał, a nawet jeżeli – umknęło to w jego pamięci.
            Stałam w miejscu, gdzie niegdyś spotkałam ducha, ducha, który z jeden strony pomógł uratować Nicka, ale z drugiej sprawił, że byłam bliżej śmierci, niżeli kiedykolwiek indziej.
            Evan przeszedł najważniejsze badania. Dostał dziewięć punktów w Skali Apgara. Położne nie mogły się nadziwić, jaki mały był duży i zdrowy. Wówczas Maxine na zmianę płakała i śmiała się, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście.
            Tylko Nick zerkał na mnie, kiedy wychodziłam. Już chciał pójść moim śladem, gdy kiwnęłam na niego głową.
 - Zostań z żoną – powiedziałam bezgłośnie, opuszczając salę.
            Chciałam dać im wolność. Chwilę dla siebie – w końcu to właśnie się im należało. Mieli wszystko, czego mogli pragnąć. Stworzyli najprawdziwszą rodzinę.
            Coraz więcej aut jechało ulicą, kolejni ludzie wychodzili z domów. Patrzyłam na gasnące światła i otwierane sklepy. Cieszyłam się z narodzin Evana. Bardzo. Ale w moim sercu panował niepokój.
            Patrząc na szczęśliwych Nicka i Maxine, potrafiłam myśleć tylko o Loganie. O jego smutku, kiedy mnie nie było. Jakaś jego część zniknęła. Pozostały z niej blizny, które będą mu już zawsze przypominały o tym, co się stało.
            Chciałam znowu pojawić się w jego życiu. Ale czy potrafiłby mnie zaakceptować, taką mnie. Even, ale mimo wszystko nie Even. Nie byłam w swoim ciele. Nigdy nie byłabym zdolna wyglądać, tak samo jak przed wypadkiem. Nie ważne, czy zrobiłabym sobie operacje plastyczne. Nie mogłabym upodobnić się do prawdziwej siebie. Czy Logan uwierzyłby mi w to? Pokochał taką?

            Los chce nie tylko szczęścia zwrotu,
            On żąda męki i krzyku i potu. *

            Może poeta, którego on tak cenił, miał rację? Może właśnie tylko to mogłabym otrzymać – szczęście ze strony moich przyjaciół, ich maleństwa, a nawet Scotta, ale miałam nie otrzymać ciepła Logana, jedynego mężczyzny, którego gotowa byłam pokochać.
            Wyciągnęłam telefon. Nikt do mnie nie dzwonił. Nikt nie pamiętał.
            Za wiele zła obwiniałam innych. Dlaczego? Bo wszystko do czegoś prowadzi. Zabawne jest to, że gdyby nie mój tata, który postanowił zdradzić żonę, tego nigdy by nie było. Mojej historii. Miałabym kochającą matkę, a nie kobietę, która całe moje życie zmieniła w piekło.
 - Jak ja mam zacząć nowe życie, jak nie potrafię rzucić w cholerę przeszłości? – zapytałam samą siebie.
            Oczywiście odpowiedź była jasna. Powinnam zakończyć wszystko co mnie męczyło, a tego było naprawdę dużo.
            Wróciłam na dół. Po spojrzeniu przez szybę, zobaczyłam Nicka i Maxine, którzy nadal rozmawiali ze sobą, mając na twarzy szerokie uśmiechy.
 - Hej – przywitałam ich.
 - Gdzie byłaś? – zaniepokoił się Nick.
 - Przewietrzyć się – mruknęłam, przesuwając dłonią po włosach. – Nie chce wam przeszkadzać ani nic w tym rodzaju. Jeśli pozwolicie, pojadę do hotelu.
            Spojrzeli na siebie.
 - Even, jeśli chcesz, możesz na razie zamieszkać u nas – powiedziała Maxine. – Zawsze możesz mi pomóc z małym, kiedy Nick będzie w pracy.
 - Nie chciałabym się narzucać…
 - Nie przesadzaj – wtrącił Nick. – Mamy dużo miejsca. Dla ciebie zawsze się ono znajdzie w naszym domu.
            Uśmiechnęłam się.
 - Dziękuję. Naprawdę.
 - A teraz wracaj do domu. Wyglądasz gorzej ode mnie – parsknęła Maxine.
            Faktycznie, byłam zmęczona.
            Nick rzucił mi klucze od domu. Sama zadzwoniłam po taksówkę, która już po chwili czekała na mnie pod szpitalem. Udałam się do hotelu. Wzięłam szybki prysznic, nałożyłam nowy makijaż. Zabrałam wszystkie swoje rzeczy, a kiedy upewniłam się, że wszystkie rachunki są wyregulowane, pojechałam do domu Sailes’ów. Zostawiłam swoje rzeczy w salonie, niepewna tego, gdzie by je położyć.
            Do miejsca docelowego poszłam pieszo. Bałam się, że zabłądzę, ale dalej szłam przed siebie. Znalazłam szpital psychiatryczny, w tym samym miejscu, gdzie stał przed laty – wysoki, szary budynek, skrywający za swoimi murami tajemnice i smutki różnych osób.      
            W recepcji siedziała drobna kobieta. Odziana w zielony uniform, uśmiechała się szeroko. Spojrzała na mnie ciemnymi oczami, które uniosła znad całego stosu niebieskich teczek.
 - Dzień dobry – powitała mnie. – W tym mogę pomóc?
 - Dzień dobry – odparłam najuprzejmiej, jak potrafiłam. – Chciałabym kogoś odwiedzić.
 - Kogo takiego? – uniosła brwi. 
 - Amandę Alians.
            Jej uśmiech lekko zgasł. Poprosiła, aby poczekała chwilę. Poszła gdzieś i dopiero po paru minutach wróciła.
 - Przykro mi, ale panią Alians nikt nie odwiedzał od siedmiu lat.
 - Wiem – odparłam cicho. – Nie ma możliwości, abym mogła porozmawiać z nią chociaż chwilę?
 - Tylko rodzina może ją odwiedzać. Poza tym, ona z nikim nie rozmawia.
            Westchnęłam. Zaczęłam grzebać w torebce, wyjmując portfel, a następnie dowód osobisty. Wyciągnęłam go w jej stronę.
 - Amanda to moja ciocia. Utrzymywałyśmy bardzo dobre kontakty przed siedmioma laty, a kiedy się nam urwał, sądziłam, że to żałoba po mojej kuzynce, Even. Moja mama powtarzała, że ciocia potrzebuje czasu. Ja dużo się uczyłam, a poza tym mieszkam w Bostonie, przez co nie miałam chwili by ją odwiedzić. Dopiero niedawno moja mama wygadała się w jakim złym stanie jest ciocia. Wiem, że może to brzmieć niewiarygodnie, ale przez te siedem lat wierzyłam, że z ciocią jest dobrze.
 - Oh – zdziwiła się kobieta. – To naprawdę smutne, ale nie mogę wpuszczać każdej osoby, która tutaj się pojawi. – Oddała mi dowód. – Musiałabym zapytać lekarza, czy to dobry pomysł. 
 - Sądzę, że owszem – wtrąciłam szybko, czując, jak okazja wymyka mi się z rąk. – Może jeśli usłyszy znajomy głos będzie lepiej. Znam takie przypadki. Proszę mi pozwolić. Chociaż na pięć minut.
            Spojrzałam w jej oczy. Kobieta zacisnęła usta, jakby oczekując czyjeś podpowiedzi. Westchnęła, sprawdzając coś w komputerze. W końcu spojrzała na mnie.
 - No dobrze. Ale proszę się tym nie chełbić. W innym przypadku będę miała poważne problemy.
 - Oczywiście. Dziękuję.
            Kobieta wstała. Poprawiła swój kucyk, po czym poprowadziła mnie ciasnymi korytarzami. Idąc, widziałam różne osoby. Większość ubrana była podobnie – w jasne dresy. Gdzieniegdzie przechodziłyśmy przez otwarte sale, gdzie dorośli toczyli się wokoło stolików. Mieli te same stroje, spokojnie uśmiechy. Niektóre kobiety śmiały się do rozpuku, a inni malowali coś na kartkach, rozłożonych po blatach. W drugiej sali, która wyglądała identycznie jak poprzednia, większość grupy stanowiły osoby, prawdopodobnie jeszcze nieletnie.
            Później przeszłyśmy przez korytarz, wzdłuż którego były same drzwi, oznakowane numerami. Ciągnęły się one, aż w końcu, nieopodal zakrętu, pielęgniarka stanęła przed jednymi. Postukała w numer 314.
 - Tutaj jest twoja ciocia – wytłumaczyła. – Nie jest w najlepszym stanie. Prawie w ogóle się nie odzywa. Przyjmuje leki. Ciągle ma koszmary. Nie chce brać udziału w zbiorowych zajęciach. Mam nadzieję, że masz rację i kiedy usłyszy twój głos, może będzie bardziej otwarta.
            Pokiwała głową. Wzięłam głęboki oddech, po czym nacisnęłam klamkę.
            W pokoju było jasno. Z dużego okna, zakrytego białą firaną, padało wiele światła. Tyłem do mnie, na dużym fotelu, siedziała zgarbiona postać. Kiedy podeszłam do niej, ze strachem stwierdziłam, że nie jest to kobieta, która mnie wychowała. Miała rzadkie, prawie siwe włosy, przetłuszczone i niechlujnie związane. Schudła niesamowicie, a dres wręcz na niej wisiał.
            Przyklęknęłam obok niej, patrząc na twarz pozbawioną emocji. Przypomniałam sobie Clarę Sailes, która wyglądała podobnie. Zrozumiałam coś. Czas niszczy każdego. Ból zrujnuje nawet najtwardszych.
 - Tak skończyłaś – powiedziałam cicho. – To właśnie ciebie spotkało.
            Zdziwiłam się, kiedy kobieta spojrzała prosto na mnie. Tak jak sądziłam – rozumiała wszystko co do niej mówiono, ale nie chciała po prostu odpowiadać.
 - Kim jesteś? – wycharczała.
            Nie potrafiłam jej współczuć. Może wydaje wam się to bezlitosne. W końcu dała mi dach nad głową i tak dalej. Ale myśl, że tak strasznie rujnowała mi życie, bo nienawidziła moich rodziców, sprawiała mi ból. Ból, któremu nie chciałam pozwolić, aby mnie zrujnował.
 - Kimś, kogo nienawidzisz.
            Przełknęła głośno ślinę. Zmrużyła powieki, patrząc na moją twarz.
 - Kimś, kogo skreśliłaś.
            Spojrzałam w oczy kobiety, którą przez szesnaście lat nazywałam matką. Widziałam jej twarz, całą czerwoną ze złości, czułam ból, kiedy uderzała mnie w policzek. Przestała być dla mnie matką.
 - Mogłaś mnie wychować jak własne dziecko. Sprawić, że zaczęłabym nienawidzić swoich prawdziwych rodziców, za to, że cię skrzywdzili. Tyle razy zaczynałam wierzyć, że naprawdę mnie kochasz. Ale wtedy każdy raz w twarz był coraz to mocniejszym dowodem na to, że mnie nienawidzisz.
            Amanda spojrzała na mnie ze strachem w oczach. Ja – przemawiająca zimnym tonem – patrzyłam wyzbyta emocji, jak kobieta powoli się unosi z fotela, po czym bierze moją twarz w dłonie.
 - Nie.. to niemożliwe.
 - Życie nie zawsze kończy się na śmierci – szepnęłam, odsuwając się.
            Wstała z trudem. Z wielką niepewnością przywołałam w głowie obraz dawnej Amandy Alians. Pięknej, powściągliwej kobiecie, po której od góry do dołu było widać, jak wiele inwestowała w swój wygląd.
 - Ty nie możesz być nią – załkała.
 - Owszem, mogę – również wstała, stając naprzeciw skulonej postaci. – Powiedz, dlaczego to zrobiłaś? Chciałaś uwolnić się od poczucia winy? Tego jak strasznie mnie potraktowałaś? Czy może z radości, że się mnie pozbyłaś?            
            Objęła głowę ramionami. Dopiero po chwili dotarło do mnie, jaka bezduszna się okazałam. Całe to poczucie winy, dopiero się odezwało. Jednak nie mogłam już nic zmienić.
 - Ty nie żyjesz! NIE ŻYJESZ! – wrzeszczała, zatykając uszy.
 - Jasna cholera – zaklęłam pod nosem.
            Podbiegłam do kobiety, chwyciłam ją za ramiona. Spojrzałam w oczy, które mimo wszystko  doskonale znałam.
 - Ciii – szepnęłam, przytulając przerażoną Amandę do piersi.
            Co ja najlepszego zrobiłam?
 - Nie żyjesz – łkała. – Nie żyjesz.
            Poczułam słone łzy na twarzy. Nie należały one do niej, lecz do mnie samej. Mieszanka bezsilności i poczucia winy. Okazałam się bezduszna. Jak mogłam?
 - To niemożliwe – pokręciła głową. – Ciebie nie ma.
            Wrzasnęłam głośno, upadając na podłogę. Skuliła się na niej, a ja bałam się jej dotknąć. Zawaliłam sprawę, swoim egoizmem.
            Po chwili do pokoju wbiegła ta sama pielęgniarka, która mnie tam wprowadziła. Wraz z nią przyszły dwie inne, które pomogły Amandzie usiąść i zaczęły ją uspokajać.
            Ciemnowłosa kobieta wyprowadziła mnie na korytarz..
 - Co się stało? – dopytywała.
 - Chyba chodziło o moje podobieństwo do Even – szepnęłam ze strachem. – Jej… córki.
            Pielęgniarka pokiwała głową.
 - To nie był najlepszy pomysł. Musimy dać jej trochę czasu – przeniosła wzrok na moją przerażoną twarz. – Może za innym razem będzie lepiej.
            Uśmiechnęła się niemrawo, lecz ja nie potrafiłam się na to zdobyć.

            Było już całkowicie jasno, ludzie wylegli z domów. Każda z mijanych osób miała własne życie – dom, rodzinę, dzieci, pracę. Ja szłam wraz z tym tłumem, niesiona jednym rytmem, lecz w mojej głowie krążyła pustka.
            Nigdy nie powinnam podejmować decyzji pod wpływem emocji. To zawsze się źle kończyło.
            W końcu poniosło mnie tam, gdzie najbardziej w tamtej chwili chciałam być.
            Szłam przed siebie, aż dotarłam do miejsca, gdzie niegdyś wisiał nad wodą stary most. Tam spotkałam Maggie i tam właśnie ją pożegnałam. Spędziłam tam wiele godzin.    
            Miałam nadzieję, że będę mogła na nim usiąść i patrzeć jak pode mną płynie woda. Czułam już pod sobą stare deski, uginające się pod moim ciężarem. Jednak kiedy już zbliżałam się do mostu, miałam dziwne przeczucie. Okolica była dziwnie ruchliwa, pojawiła się nowo wylana droga i jasne chodniki, odgrodzone od trasy.
            Nogi się pode mną ugięły, kiedy zobaczyłam przed sobą nowy most, nietknięty przez żab czasu – bez grafity, pełen nowych, jasnych elementów. Poczułam kolejne skutki tego, iż nie było mnie tam przez siedem lat.
            Z bezsilności wyjęłam telefon. Wybrałam numer Scotta. Cofnęłam się, znalazłam jakoś ławkę, nie na widoku. Chłopak szybko odebrał.
 - Już się za mną stęskniłaś? – przywitał mnie.
            Pociągnęłam nosem i sam ten dźwięk wystarczył mu jako podpowiedź.
 - Oh, skarbie, co się stało? – zapytał zmartwiony.
 - Jestem okropna. Naprawdę jestem potworem. – załkałam.
            Przypomniałam sobie, jak kiedyś stałam przed grobem mojego taty i jakaś kobieta ochrzciła mnie takim mianem. Może miała rację?
            Powiedziałam mu co zrobiłam. Dotarło do mnie również, dlaczego zadzwoniłam do niego, a nie do Nicka. Scott bowiem nie znał mnie tak dobrze jak mój kuzyn. Nie wiedział, że w moim życiu takie epizody miały nie raz miejsce. Poza tym nie chciałam rujnować szczęścia Nicka. Zasłużył na nie – nie mogłam ich tak bezprawnie odebrać.
 - To po prostu emocje – skomentował chłopak. – Nie możesz tak na wszystko reagować, kochanie. Nie wytrzymasz w takim przypadku nawet tygodnia.
            Uśmiechnęłam się delikatnie. Chciałam cieszyć się życiem. Ale jak?
 - Podejrzewam, że nie jesteś w szpitalu – mruknął. – Więc weź się w garść. To tylko most. A ta twoja Amanda… ona w pewnym sensie zasłużyła. Może nie na coś takiego, ale na prawdę. Ale może teraz pojmie swój błąd. Jedź do przyjaciół. Ciesz się ich szczęściem, weź maleństwo na ręce…
 - To chłopiec – powiedziałam ze ściśniętym gardłem. – Evan.
 - To świetnie. Mogę się też założyć, że jego imię wcale nie przypadkiem jest podobne do ciebie.
            Nastąpiła cisza. Minęła mnie jakaś kobieta po sześćdziesiątce, w szykownym różowym dresie. Szła szybko, zapewne nawet mnie nie zauważyła.
 - Even – odezwał się Scott. – To naturalne, że popełniamy błędy. Na tym opiera się nasze istnienie. Powinniśmy po prostu czerpać z tego naukę. Nie podejmuj więcej decyzji w złości. Czasem lepiej ugryźć się w język.
            Westchnęłam. Miał naprawdę rację.
 - A i mam prośbę – dodał.
 - Co takiego?
 - Zadzwoń do rodziców Natalie. Należą im się wyjaśnienia. Wymyśl coś mądrego i daj mi znać.
 - Okej.
            Wstałam.
 - Dziękuję – szepnęłam.
 - Od tego tu jestem. Trzymaj się i leć do szpitala. Uważaj tylko na linie wysokiego napięcia.
 - Co? – stanęłam jak wyrywa.
 - Nieważne – zaśmiał się. – Powodzenia i tak dalej. Pamiętaj, że czekam na foteczki Evana.
 - Dobrze, Scott, pamiętam. Na razie.
 - Pa – i się rozłączył.
            Schowałam telefon do kieszeni. Uszłam kawałek i zatrzymałam się, śmiejąc. Dopiero do mnie dotarło o co chodziło Scottowi z tymi liniami.
            Mijająca mnie nastolatka zmierzyła mnie wzrokiem. Przyśpieszyła i zniknęła zza zakrętem. Ja tylko obejrzałam się, lecz nie było tam już mojego mostu.
            Nie powinniśmy się odwracać. Powinniśmy patrzeć przed siebie.    



*R. M. Rilke ‘’Pieśń wdowy’’


piątek, 7 kwietnia 2017

Rozdział pięćdziesiąty trzeci

Wiem więcej, niż się Wam wydawało.
Jestem dorosła i chcę zacząć żyć, tak, jak ja sama chcę.
Sama podjęłam tę decyzję.
Nie szukajcie mnie.
Natalie.

            Ciągle wracałam myślami do listu, który leżał na poduszce w pokoju Natalie. Zapewne podczas mojej podróży, domownicy już go znaleźli. Wyłączyłam telefon, aby nie patrzeć, czy wydzwaniają do mnie co kilka minut. Kupiłam za to nową kartę, aby móc zadzwonić do Scotta.
 - Rodzice dzwonili jakieś osiem razy, a potem sam powitałem Marka w drzwiach – powiedział chłopak.
 - No to nieźle.
 - Uważają, że ja ci czegoś nagadałem – rzucił. – Jak to sformułowała zacna pani Brown ,,Ona jest w złym stanie i potrzebuje wsparcia, a twoje żałosne brednie mogły jej zaszkodzić’’.
 - Idealna matka – parsknęłam.
            Leżałam na łóżku w hotelu, który wynajęłam. Przez ostatnie kilka godzin spałam, zmęczona podróżą, zmianami czasowymi i tak dalej. Rozmawiając ze Scottem, cały czas zerkałam przez okno, upewniając się, że naprawdę wróciłam.
 - Jak wyglądają twoje plany? – dopytywał, kiedy ja próbowałam wyjąć jakieś czyste ubrania z walizki.
 - Trochę się boję – wyznałam. – No wiesz… sądzą, że nie żyję. A teraz mam iść i powiedzieć, że jednak to nieprawda.
 - Cóż, nie możesz odkładać tego całe życie.
 - Owszem.
            Wzięłam w dłonie sukienkę i kosmetyczkę. Zamknęłam drzwi od łazienki, położyłam telefon na komodzie, wypełnioną czystymi ręcznikami i mydełkami, a sama zaczęłam się ubierać. W międzyczasie rozmawiałam ze Scottem o dość banalnych rzeczach, aby mnie trochę uspokoić.
 - Myślę, że najpierw pójdę na cmentarz – zawyrokowałam, przejeżdżając szczoteczką od tuszu po rzęsach.
 - Jasne, to dobry pomysł.
            Przez chwilę żadne z nas się nie odzywało. Ja skończyłam się malować. Stanęłam przed lustrem, podziwiając owoce swojej pracy. Jeśli ktoś mnie znał, mógł spokojnie porównać mój dawny wygląd do obecnego. Westchnęłam ciężko, sięgając po telefon.
 - To dość trudne. O wiele trudniejsze niż się spodziewałam. – Powiedziałam cicho, opierając się o umywalkę.
 - Dasz sobie radę, Even.
            Uśmiechnęłam się. W ostatnim czasie był jedyną osobą, która pomagała mi się utrzymać tego imienia.
 - Mam nadzieję – zacisnęłam powieki, a kiedy je otworzyłam, kierowałam się już do drzwi.
 - Więc powiedzenia – mruknął, po czym się rozłączył.
            Zamknęłam drzwi od pokoju. Na zewnątrz było bardzo ciepło – większość osób, idących chodnikiem nasunęło już na nosy okulary przeciwsłoneczne. Wgrałam się w tłum, z którym szłam przed siebie.
            Minęło siedem lat. Ciągle uświadamiałam to sobie, idąc znajomymi ulicami. Tam, gdzie niegdyś były znane mi sklepy, pojawiły się kafejki. Wyrosły nowe budynki, wielkie wieżowce, małe domki jednorodzinne. Uliczki dalej wiły się tak samo, ale całokształt miasta, w którym się wychowałam, zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
            Patrząc na to wszystko jako duch nie odczuwałam dużej różnicy – nie skupiałam się tak bardzo na zachodzących zmianach. Dopiero wówczas je zauważyłam.
            Przeszłam koło swojej dawnej szkoły. Zmieniła kolor, a wokoło pojawiły się kwiaty. Za moich czasów dyrekcja uważała, że dzisiejsza młodzież nie ma szacunku do roślin i nie warto je sadzić. Zaś obok szkoły pojawił się biurowiec – ogromny budynek, górujący nad wszystkim.
            Siedem lat. Ta myśl ciągle krążyła mi po głowie. Moje życie dawno się ulotniło. Ludzie zapomnieli o moim istnieniu.
            Nie mogłam nawet pomyśleć o tym, że dane mi będzie znowu iść chodnikiem w tym miejscu. Żywej mnie. Chociaż nie w moim ciele. Ale byłam tam.
           
            Dawniej cmentarz stanowił dla mnie punkt docelowy – miejsce, do którego szłam, aby zmierzyć się ze śmiercią bliskich. Tak wiele osób straciłam w ciągu swojego życia. Tyle osób odeszło, dając mi kolejny grób do odwiedzenia.
            Po pierwsze stanęłam nad mogiłą mojej mamy. Nie czułam żadnego skrępowania ani niczego podobnego, kiedy uklęknęłam przed grobem i zaczęłam cicho szeptać.
 - Widzisz mamo? Tyle złych rzeczy nas spotkało. Szczególnie ciebie. Nigdy nie miałaś okazji mnie poznać, a tata tak bardzo cię okłamał. Moje życie nie było lekkie. Ale dostałam kolejną szansę, by wszystko naprawić.
            Uśmiechnęłam się. Chociaż moje słowa przepełnione były smutkiem – nie myślałam nawet o łzach. Nie chciałam płakać. Miałam się radować.
 - Nie zmarnuje teraz życia. Obiecuję – wyszeptałam, wpatrując się w napis, mówiący mi o tym, że właśnie tutaj leży kobieta, która wydała mi na świat.
            Ruszyłam, aby spojrzeć na groby tych wszystkich, którzy zmarli za mojego życia. Moją głowę wypełniały wspomnienia – głównie radosne, pełne szczęścia i ciepła.
            Przypomniałam sobie te nieliczne dni, kiedy razem z Monique oglądałyśmy u niej filmy. Czasem zabawne komedie, na których obie trzęsłyśmy się ze śmiechu, niekiedy horrory, gdzie straszyłam ją, a ona rozsypywała popcorn, który potem zbierałyśmy ponad półgodziny. Oczami wyobraźni widziałam Kevina, który sprawną ręką podpisywał mi zgodę na jakoś wycieczkę, na którą mama nie chciała mnie puścić. Przed oczami widniał mi obraz uśmiechniętej pani Lindsay, która wciąż urzekała mnie swoją prostotą. Zawsze te wspomnienia – tańczą w mojej głowie.
            Miałam swoje życie. Znacie mnie już na tyle długo, by wyciągnąć nasuwające się wnioski. Nigdy nie było najpiękniejsze. Ale czasami pojawiały się w nim osoby, które warto było zapamiętać i poznać. I chociaż straciłam swoje ciało oraz, po części, również swoje życie, miałam jakiś cel.
            Wolnym korkiem ruszyłam więc do domu, w którym mieszkali moi przyjaciele. W głowie odtwarzałam miliony różnych scenariuszy, w jaki sposób mam im powiedzieć prawdę. Przez moment wystraszyłam się, że może mi nie uwierzą. Jednak postanowiłam sobie, iż zrobię wszystko, by mi zaufali.
            Z drugiej strony wiedziałam, że Maxine była już w dziewiątym miesiącu ciąży. Stres w tak bardzo rozwiniętym momencie nie był wskazany. Ale nie mogłam nawet wytrzymać myśli, że musiałabym poczekać, aż ta urodzi, by móc powiedzieć im, że żyję.
            Kiedy odnalazłam ich dom, stałam przed nim chwilę, patrząc jak zielony bluszcz pnie się po ścianie i zakręcana na balkonie. W donicach przed domem mnóstwo kolorowych kwiatów wręcz wylewało się ze swojego miejsca. Widziałam w tym sprawną rękę cioci, która kochała kwiaty.
            Stałam na chodniku, kołysząc się na piętach. Nie wiedziałam jak im to powiedzieć – szybko, czy powoli. Byli już oswojeni z myślą, że mnie nie ma. Even Alians zmarła siedem lat wcześniej, aż tu bum! I już żyje.
            Ciekawie, nie powiem, że nie.
            Minęła mnie staruszka, patrząc na mnie podejrzliwie. Jej łaciaty psiak obwąchał mi nogawkę, a kiedy na niego spojrzałam, wyszczerzył ostre kły. Cofnęłam się, patrząc na kobietę, które powoli się ode mnie oddaliła.
            Wzięłam głęboki oddech. Otworzyłam furtkę prowadzącą do domu. Powoli weszłam po trzech schodkach prowadzących na werandę. Stała na niej kanapa ogrodowa, duży stół. Zastanawiałam się jak wyglądały ich letnie wieczory. Czy siadywali tu z przyjaciółmi i rozpalali grilla, ciesząc się z ciepłej nocy i miłego towarzystwa?
            Kiedy podeszłam do drzwi, serce już waliło mi jak młotem. Nacisnęłam dzwonek, odsunęłam się lekko, czekając, aż ktoś mi otworzy. Było mi gorąco z nerwów.
            W końcu drzwi zaskrzypiały, a moim oczom ukazał się Nick. Mimowolnie się uśmiechnęłam, widząc tego rozczochraną blond czuprynę i zielone oczy, patrzące na mnie z pewnymi iskierkami w oczach. Ostatni raz, tak naprawdę, widziałam go leżącego w łóżku, gdzie z ledwością się ruszał, w wówczas stał wyprostowany, ale mimo to widziałam jak lekko kulał.
            Przez chwilę patrzył na mnie z wyczekiwaniem, jakby oczekując wyjaśnień z mojej strony. W głowie poukładałam swój plan, dbając o każdy szczegół. Wpatrując się w jego twarz szukałam swojego przyjaciela, kuzyna. Był tam. Miał te same rysy, a nawet i to samo spojrzenie.
            Cały mój plan o delikatnym powiedzeniu im prawdy wziął w łeb. Po mojej twarzy potoczyły się łzy, a ja ze śmiechem rzuciłam się mojemu przyjacielowi na szyję, zaciskając wokoło niego ramiona. Śmiałam się, płacząc, a on lekko drgnął, odsuwając mnie od siebie.
 - Przepraszam… kim pani jest? – powiedział.
            Jego głos brzmiał tak dobrze; tak znajomo. Zauważyłam ślady łez, pozostawione przeze mnie na jego szarej koszulce polo. Marszczył brwi kiedy ja, nadal uśmiechnięta spojrzałam na niego.
 - Tak strasznie tęskniłam.
            Zachowałam się źle. Wiedziałam o tym. Jednak nie potrafiłam się powstrzymać przed zachowaniem się jak wariatka.
            Po chwili w korytarzu pojawiła się również Maxine. Wycierała dłonie w kraciastą szmatkę. Na jej widok mało nie wbiegłam do domu, by ją uściskać. Miała już duży, okrągły brzuszek, idealnie zarysowany pod tuniką, którą miała na sobie. Wyglądała inaczej – przez ciążę, jej twarz była zaokrąglona, a w oczach krył się ten specyficzny blask. Spojrzała na męża, a następnie na mnie.
 - Co to za kobieta? – zapytała Nicka, stając obok niego.
            Trzymając dłoń na brzuchu, patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek.
 - Wiem… przepraszam – jęknęłam. – Całą koncepcję szlag trafił.
            Oboje wpatrywali się we mnie z oczekiwaniem i zdziwieniem.
 - Może pani nam wyjaśnić o co chodzi? – powiedziała Maxine, przybliżając się do męża.
            Pokiwałam głową. Przez moment próbowałam zahamować nowe łzy, ścierałam stare, wiedząc, że tusz pozostawia czarne smugi pod moimi oczami. W końcu dałam za wygraną. Z uśmiechem, chociaż łzy dalej spływały z moich policzków, spojrzałam na tą dwójkę, naprawdę przerażoną obcą kobietą, która wtargnęła w ich życie.      
            Nick przekrzywił głowę i zmrużył oczy. Widziałam jak spoglądał w moją twarz, chociaż nic jeszcze nie powiedziałam. Zbliżył się do Maxine i coś szepnął. Mimo, że nie dosłyszałam co, domyśliłam się.
 - Nie patrzcie tak na mnie. Łatwiej było uwierzyć w duchy, co?
            Dopiero w tym momencie Nick spojrzał na mnie jakoś inaczej. Przez moment tylko na mnie patrzył, ale ja już wiedziałam, że mnie poznał.
 - Nick – załkałam. – To ja.
            To on rzucił się na mnie. Żadne z nas już nic nie dopowiadało. Wystarczyło to zdanie, aby i on zaczął płakać, przygarniając mnie mocno do siebie. Czułam jego zapach; taki podobny do tego, którego czułam każdego dnia w szkole. Czułam silne ramiona obejmujące mnie, pokazujące mi, że żyję.
 - Jak? JAK?! – krzyknął, odsuwając mnie od siebie.
            Maxine spojrzała na nas oboje. To wszystko było takie… takie dziwne. Spodziewałam się, że albo będę wiele godzin tłumaczyć im kim jestem, albo że poznają mnie oboje.
 - O co chodzi? – zapytała kobieta, patrząc to na mnie, to na Nicka.
 - Maxine – szepnęłam, podchodząc do niej. – To ja. Even.
            Od razu z jej twarzy uciekła złość i zażenowanie. Przyglądała mi się, szukając w mojej twarzy właśnie mnie.
 - Ale… przecież Even…
 - Nie żyje – dokończyłam za nią. – Ale najwidoczniej Ten u góry, stwierdził, że mam jeszcze pożyć.
            Myślałam, że mi nie uwierzy. Że wyrzuci mnie ze swojego domu, uznając za wariatkę. Jednak ona przygarnęła mnie do siebie, od razu zaczynając płakać. Czułam się taka szczęśliwa. Byłam z nimi. Wierzyli mi, chociaż tak naprawdę nie mieli ku temu powodów.
 - Jak to możliwe?
            Pokręciłam głową.
 - Sama nie wiem. Ale tu jestem. Teraz naprawdę.
            Maxine przygarnęłam mnie ponownie. Łzy, które spływały nam po twarzy, współgrały z uśmiechami, które rozkwitły na naszych twarzach. Nick czekał cierpliwie z boku, a kiedy tylko jego żona mnie puściła, ocierając z twarzy łzy, przytulił mnie mocno, sprawiając, że ledwo mogłam oddychać.
 - No dobra – powiedział, puszczając mnie. – W tym momencie oczekuję jakiś wyjaśnień. Czegokolwiek – przyłożył dłoń do czoła. – Nie wierzę. Boże, co tu się wydarzyło?
 - Żebym ja sama wiedziała – zaśmiałam się, w końcu wchodząc do domu, gdzie mieszkali najbardziej bliscy mi ludzie.

            Usiadłam na miękkiej, czerwonej sofie, a obok mnie spoczął Nick. Położył dłoń na moim ramieniu, wpatrując się czule w moją postać. Maxine usiadła w fotelu naprzeciw nas, zagłębiając się w niego.
 - Dobrze się czujesz? – zapytałam ją.
 - A jak mam się czuć? – odparła. – To najcudowniejsza nowina, od czasu, kiedy dowiedziałam się, że będę mamą.
            Uśmiechnęłam się nieśmiało, patrząc na tych dwoje.
 - Nie tak to miało wyglądać – powiedziałam cicho, zagarniając włosy za uszy.
            Położyłam dłonie na kolanach, które jakby zaczęły mi się pocić.
 - No dobra. Zacznij od początku – zaproponował Nick, przykrywając moją dłoń swoją.
            Westchnęłam głęboko. Czułe spojrzenie Maxine, które spotkało się z moimi oczami, oddało mi niebywałej otuchy.
 - Tamtego dnia, kiedy odeszłam dalej… nie wiem jak to się wydarzyło. Po prostu zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, leżałam w szpitalu.
 - Gdzie? – dopytywał Nick.
 - W Bostonie. Obudziłam się w ciele niejakiej Natalie Brown, córki bogatego małżeństwa. Ona miała depresję i chorobę serca, a wcześniej próbowała się zabić, bo jej wieloletni chłopak próbował ją zgwałcić – opowiedziałam na jednym wdechu.
 - Chryste Panie – pisnęła Maxine.
 - To… to strasznie trudne. Ale… nie wiecie nawet jak się cieszę, że wy tak po prostu uwierzyliście.
            Oboje zerknęli na siebie.
 - Jesteś tak cholernie podobna do siebie – Nick pogładził mnie po czerwonych włosach. – Brakuje tylko czarnych ubrań i twoich sarkastycznych uwag i będzie idealnie.
            Uśmiechnęłam się na moment. Jednak moja twarz szybko ze smutniała.
 - Sądzicie, że mogłabym tak po prostu żyć jak dawniej? – zapytałam szeptem, patrząc na swoje stopy. – Wrócić to tego co było.
 - Minęło siedem lat – zauważył Nick. – Ziemia cały czas się obracała, a nieznani nam ludzie żyli jak dawniej. Ale to nie ma znaczenia.
 - My nie zapomnieliśmy – powiedziała spokojnie Maxine.
            Wstała. Idąc cicho w samych skarpetkach, usiadła obok mnie, po drugiej stronie. Oparła głowę na moim ramieniu, z cichym westchnieniem. Złapała mnie za dłoń, po czym bardzo delikatnie położyła ją sobie na brzuchu.
 - Kiedy umarłaś wiele straciło sens. Nie zdołałam się pożegnać, prosić o wybaczenie. Coś we mnie pękło – szepnęła. – Z jednej strony byłam tak szczęśliwa, że mam męża, a teraz i dziecko. Ale cały czas pamiętałam. Mówiłam do tego maleństwa ,,Szkoda, że nie poznasz swojej cioci. Była cudowną osobą’’. Ale teraz wróciłaś.
 - Nie potrafię w to uwierzyć.
 - Nie masz innego wyjścia – zawyrokowałam.          - Musicie wiedzieć tylko jedno.
 - Co takiego? – zdziwił się Nick.
 - Kocham was. Oboje równie mocno.
            Przytulili mnie od obu stron. Czułam ciepło bijące od ich ciał. Wiedziałam, że jestem w domu.

            Było blisko północy. Zmęczona Maxine położyła się i prawie od razu zasnęła. Ja zaś usiadłam z Nickiem na balkonie. Przez moment patrzyłam na światła, jasne i mocne w centrum, zaś obok nas świeciło tylko kilka lamp.
 - Musisz jej wybaczyć? – mruknął Nick, siadając obok mnie.
 - Co takiego?
 - Jest trochę podenerwowana – szepnął. –  Miała termin na cztery dni wstecz. Denerwuje się, że dziecku coś dolega.
 - Oh – jęknęłam. – Czemu mi nic nie powiedziała?
            Westchnął. Przez moment nic nie mówił, aż w końcu przeniósł zbolały wzrok na mnie.
 - Ona się strasznie stresuje – powiedział smutno. – Boi się, że nie da rady. Że nie będzie dobrą mamą.
            Prychnęłam.
 - Nie znam nikogo, kto by się najbardziej do tego nadawał. Nick – dotknęłam jego ramienia – oboje będziecie świetnymi rodzicami. To maleństwo nie może mieć lepszej rodziny.
 - Szczególnie, że teraz wróciła najlepsza ciocia świata – skwitował.
            Zaśmiałam się. Po chwili lekkiego wahania ułożyłam głowę na jego ramieniu, wpatrując się w gwiazdy i latarnie. Czułam ciepło jego ciała obok. Przypomniały mi się noce, kiedy to razem siedzieliśmy na trawniku przed jego domem. Jeszcze zanim Kevin zniknął, czasem rozpalał ognisko. Te czasy zniknęły już dawno temu, ale wówczas byłam wdzięczna nawet za taką noc.
 - Strasznie za tobą tęskniłem – szepnął. – Nikt nie potrafił być taki jak ty.
            Uśmiechnęłam się delikatnie.
 - Ja też za wami tęskniłam. Musiało minąć te cholerne siedem lat, aby mogła wrócić.
 - Mogło to być nawet dwadzieścia. Dalej tak samo cię kochamy.
            Przygarnął mnie do siebie. Wiedziałam, że zawsze mogę na niego liczyć. Cieszyć się jego powodzeniem, radością. Smucić wraz z nim. Bo właśnie on był moim prawdziwym przyjacielem.
 - No dobra. Mimo wszystko chcę wiedzieć jak się czujesz – rzuciłam. 
 - A jak mam się czuć? – jego uśmiech rozciągnął się po całej twarzy. – Mam cudowną żonę, dziecko w drodze i ukochaną przyjaciółkę, która wróciła z zaświatów.
            Przewróciłam oczami.
 - Mówię o twoim zdrowiu fizycznym. Widzę, że dalej utykasz.
 - Chodzę na rehabilitacje. Jest lepiej, ale czasami…
 - Jest źle? – kończę za niego. – Mówisz o tym Maxine?
 - Nie chcę jej stresować, ale ona sama to widzi.
            Spojrzałam na niego, lecz nic już nie powiedziałam. Był dorosły i podejmował swoje decyzje. Ale po cichu zapisałam sobie w głowie, że kiedyś wrócę do tego tematu.
            Zapadła cisza. Nie była ona ani trochę krępująca; należała do tych, kiedy sama obecność drugiej osoby całkowicie ci wystarcza.
 - Widziałeś się z nim? – zapytałam, wbijając wzrok w niebo.
            Zmarszczył brwi, jakby zastanawiając się o kim mowa. Minęła chwila, kiedy zrozumiałam.
 - Raz. Na cmentarzu.
 - Czy on… wyglądał lepiej?
 - Nie – odparł pewnie. – Dalej wyglądał jak siedem nieszczęść.
            Westchnęłam. Miałam nadzieję, że po moim odejściu Logan sobie poradzi. Zacznie żyć – doceniać najdrobniejsze aspekty swojego istnienia.
 - Nie powiedziałaś mu jeszcze? – dociekał.
 - Nie – pokręciłam głową. – Chciałam, żeby ułożył sobie życie beze mnie.
            Spojrzał na mnie pytająco. Przyciągnęłam do siebie kolana, które objęłam ramionami.
 - Czasem się budziłam. Bałam się, że zapomnę o swoim dawnym życiu. A gdybym mu powiedziała, a następnego dnia byłabym już Natalie?
 - To niemożliwe – pokręcił głową.
  - A dlaczego nie? Nie żyłam siedem lat. A teraz proszę!
            Oparłam głowę na kolanach.
 - Powiem mu. Tylko najpierw chciałam wrócić do mojego dawnego życia. Chociaż… po części.
            Zrozumiał mnie. Byłam mu za to niezwykle wdzięczna. Cały świat stał na głowie, ale on mnie rozumiał. Dalej był kimś komu mogłam zaufać.
 - Niedawno uważałem widzenie duchów za nienormalne – rzucił. – Teraz to odwołuje.
            Zaśmiałam się. Miał rację – ja też zaczynałam uznawać swoje dawne życie za nawet normalne.
            Maxine coś krzyknęła. Nick prawie od razu się zerwał na nogi, już kierując się do drzwi od balkonu.
 - Pewnie jakaś zachcianka – mruknął pod nosem.
            Zrozumiałam to. Siedziałam dalej na podłodze, wpatrując się jak samotne auto przejeżdża przez ulicę i znika na zakręcie. Lampa stojąca na oko pięćdziesiąt metrów dalej mrugała co siedem sekund. Widziałam takie drobiazgi. Dostrzegałam je, bo, jak mi się zdawało, zaczynałam również doceniać życie – jego najmniejsze gesty.
 - Even! – wrzasnął Nick.
            Spojrzałam w jego kierunku. Był strasznie blady. Spojrzał na mnie z błaganiem w oczach.
 - Chyba nie zachciało jej się lodów…
 - Even, ona chyba rodzi – pisnął mój przyjaciel, po czym znowu zniknął.
            Zerwałam się. Wbiegłam do domu, żeby wpaść do sypialni, gdzie w nocnej koszuli i skłębionej pościeli leżała Maxine – była podobnie jak jej mąż bardzo blada. Uniosła wzrok. 
 - Even.
 - Spokojnie – rzuciłam się do niej. – Oddychaj. Będzie dobrze. Pojedziemy do szpitala.
            Jej oddech się uspokoił, ale dalej była przerażona. Rozumiałam ją. Wiele się wydarzyło. Modliłam się tylko, aby wydarzenia minionego dnia, nie odbiły się na dziecku.
 - Nick, wyprowadź auto z garażu – rzuciłam w kierunku chłopaka.
 - Even – jęknęła cicho Maxine. – On nie powinien prowadzić.
 - Wiem, nie martw się. Ja poprowadzę.
            Uśmiechnęła się. Dalej była blada.
            Kiedy Nick się pojawił, oddychał szybko. Mnie zaś zdziwiło jaka byłam spokojna.
 - Byłaś na jakieś szkole rodzenia? – zapytałam Maxine, pomagając jej wstać.
            Pokiwała szybko głową.
 - Odeszły ci jakieś wody czy coś?
            Ponownie przytaknęła.
 - No to nieźle – podsumowałam.
            Pomogłam jej wgramolić się na tylnie siedzenie auta, zaś Nick ze zręcznością zapiął pas, uważając na jej brzuch, a w następstwie usiadł obok i trzymając ją za rękę, instruował, że wszystko w porządku.
 - Komu w drogę, temu czas – mruknęłam pod nosem, przekręcając kluczyk w stacyjce.
            Silnik obudził się do życia. Z lekkim przerażeniem nacisnęłam sprzęgło, aby wrzucić bieg. Bardzo dawno nie prowadziłam. I chociaż bałam się cholernie bardzo tego, jak mam w ogóle trzymać kierownicę, spoconymi rękoma, zaczęłam cofać.
            Kiedy wyjechałam na drogę, westchnęłam i przymknęłam oczy. Jednak już w następnym momencie wcisnęłam gaz, aby włączyć się do ruchu.
            Rzuciłam okiem w lusterko. Trafiłam w idealnym momencie, nie ma co. Moja przyjaciółka właśnie rodziła. A ja byłam przy niej.
            To był właśnie prawdziwy cud.