Przeniosłam
się na podłogę dobrą godzinę wcześniej, po czym jak tyłek wręcz odpadał mi od
siedzenia na niewygodnych, szpitalnych krzesełkach.
Opierałam
głowę o ścianę, otwierając oczy za każdym razem, kiedy ktoś wychodził zza
oszklonych drzwi, prowadzących na porodówkę. Minęło już wiele godzin, odkąd
siedziałam z Nickiem na balkonie. Wówczas siedział z żoną, trzymając jej dłoń,
podczas kiedy ona z całych sił modliła się, aby wszystko poszło dobrze.
Postanowiłam
udać się do szpitalnego baru, gdzie o tej porze nie było nikogo poza mną i
panią sprzątaczką, która z rozleniwionym wyrazem twarzy przecierała szmatą
stoliki. Podeszłam do automatu, z którego kupiłam sobie kawę (dość mocną, jak
na moje priorytety), a następnie usiadłam do jednego ze stolików, który nadal
miał mokry blat.
Wyjęłam
komórkę i po chwili namysłu wysłałam Scottowi wiadomość, zastanawiając się
równocześnie czy może już nie śpi.
Trafiłam idealnie. Moja przyjaciółka właśnie
rodzi.
Położyłam telefon na blacie, czekając na odpowiedź.
Upiłam kilka łyków napoju, wpatrując się w ścianę, zastanawiając się kiedy ktoś
ostatni raz ją malował.
Nie
minęło osiem minut, kiedy telefon zawibrował.
Scott: No nieźle.
Zabierałam się do odpisania, gdy dostałam kolejną
wiadomość.
Scott: Masz chwilę?
Ja: Jasne.
Zadzwonił.
Odebrałam szybko. Przyłożyłam telefon do ucha.
- Hej! – rzuciłam głośno. – Czemu nie śpisz?
- Takie tam sprawy rodzinne.
Uśmiech
momentalnie spłynął z moich warg, a ja z przerażaniem zaczęłam go wypytywać co
się stało.
- Spokojnie. Wszystko gra. Po prostu mama
potrzebuje czasu, aby przystosować się do dość szokującego faktu.
- Jejciu, przepraszam, ja nie wiedziałam, że…
- Jejciu? – zaśmiał się. – Od ile kojarzę
jesteś szaloną wyrocznią, a nie blondi co mówi jejciu.
- Humorek chyba ci dopisuje, co? – parsknęłam.
Mimo
to byłam zadowolona, że tak się to potoczyło. Może gdybym się nie pojawiła, to
i Scott nie potrafiłby przezwyciężyć strachu? Teraz jego rodzina wiedziała i
tylko to się dla mnie liczyło.
- Chłopiec czy dziewczynka? – pyta radośnie
Scott, przerywając moje przemyślenia.
- Nie mamy pojęcia.
- Jak to? – krzyknął. – Technologia się
rozwinęła. Nie żyjemy w V w. kochanie.
- Ha ha ha – mruknęłam. – To ma być
niespodzianka.
Scott
przez moment rozczulał się na ten temat, w sumie dochodząc do wniosku, że taki
pomysł jest świetny. Jego głos, spokojna, bezstresowa paplanina, sprawiła, że
się uspokoiłam.
- Na pewno u ciebie wszystko okej? – zapytałam
go.
- Jasne – rzucił. – Z początku tata był w
takim szoku, że gotowy był wyrzucić mnie z domu.
- Naprawdę?! – wrzasnęłam, po chwili
uświadamiając sobie, że jestem w miejscu, gdzie każdy mnie widzi, więc
ściszyłam głos. – Chyba nie mówisz prawdy…
- Na początku, owszem, chciał mnie wyrzucić.
Ale mama przemówiła mu do rozsądku, powołując się na to, że obiecywali mnie
kochać mimo wszelkim przeciwnością.
Odetchnęłam
z ulgą. Na moment zapomniałam, że jestem w szpitalu, a moja najlepsza
przyjaciółka właśnie rodzi. Przejęłam się losem ludzi, którzy znajdowali się
setki kilometrów dalej. Pozwoliło mi to jednak w jakiś sposób się rozluźnić.
- Pewnie i tak nigdy bym się nie odważył im powiedzieć
– skwitował. – Dzięki tobie naprawdę mam mniej zmartwień.
Uśmiechnęłam
się. Upiłam ostatniego łyka kawy, a kiedy wstawałam, aby wyrzucić kubek,
zobaczyłam ochroniarza, leniwie spacerującego korytarzem. Minęłam go, z cichym
,,dobry wieczór’’. W końcu znowu odezwałam się do Scotta, siadając na krześle
przed porodówką.
- Mam nadzieję, że w bliskiej przyszłości
znajdziesz sobie kogoś, kto będzie ciebie warty.
- Też mam taką nadzieję.
Porozmawialiśmy
jeszcze chwilę. Scott wypytywał mnie o to, jak udało mi się zapewnić o swojej
tożsamości moich przyjaciół. Opowiedziałam mu o ich reakcji, słuchając jego
rewelacji, na temat mojej niebywale niskiej zdolności elokwencji.
- Dobra, muszę cię zostawić – mruknął. – Ale
jak maleństwo się urodzi, to koniecznie wyślij mi fotkę.
- Jasne.
- I pogratuluj rodzicom. Jeśli mnie ugościcie,
jak najszybciej przylecę was odwiedzić.
- Jasne. – powiedziałam. – To do usłyszenia.
- Pa, skarbie.
Kiedy
się rozłączył, nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu, który wpełzł mi na wargi.
Stał się dla mnie takim bliskim przyjacielem, chociaż tak wiele nas różniło.
Mogłam mu zaufać, mimo że prawie nic o nim nie wiedziałam.
Telefon,
który nadal trzymałam w dłoni, zawibrował dwukrotnie.
Scott: Ale ze mnie gapa!
Scott:
Zapomniałem wspomnień, że rodzice Natalie i jej brat już powoli zaczynają mi
grozić, bylebym powiedział, gdzie jest ich ukochana córeczka.
Ja: Nagle ukochana?
Scott:
Owszem. Byli już nawet u Steve’a, który uznał, że była jakaś dziwna.
Ja: Co im powiedziałeś?
Scott:
Że nic jej nie jest. Wspomniałem też o tym, że mogli o niej myśleć troszkę
wcześniej.
Nie zdążyłam nic odpisać na ostatnią wiadomość. Za
drzwi wyłonił się Nick – miał rozczochrane włosy i całą twarz w rumieńcach,
jakby przebiegł maraton. Mimo to na jego twarz widniał uśmiech, szeroki i
całkowicie szczerzy.
Wpadł
w moje ramiona, spazmatycznie płacząc i śmiejąc się. Wtulił się mocno.
- Mam synka, Even!
Uśmiechnęłam
się szeroko. Mój najlepszy przyjaciel został tatą.
- Jest taki piękny! I taki podobny do Maxine –
rozczulał się.
- To cudownie, Nick. Wspaniale.
Złapał
mnie za rękę i mocno ją ścisnął.
- Nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę… boże,
Even, jestem ojcem – jęknął Nick.
- Spokojnie – zaśmiałam się.
- Chodź, go zobaczyć!
Pociągnął
mnie za ramię na salę. Otworzył przede mną drzwi, wpuszczając do pomieszczenia,
gdzie Maxine leżała na łóżku. Wyglądała jeszcze gorzej, niż jej mąż. Włosy
porozrzucane po całej twarzy, gdzieniegdzie poprzyklejane do twarzy mokrej od
potu. Była blada, ale w jej oczach lśnił tak jasny blask, że mogłam śmiało
uznać, iż był to najszczęśliwszy dzień w jej życiu. W dłoniach trzymała
dziecko, które kwiliło głośno.
Nick
podszedł do Maxine śmiało, objął ją delikatnie, po czym pocałował w czoło.
Parzył na maleństwo ze szczerą miłością, podobnie jak na jego mamę. Delikatnie
musnął maleńki policzek niemowlęcia.
- Chodź – kiwnęła do mnie Maxine.
Miała
zachrypnięty głos. Widać było po niej zmęczenie, ale ona dalej dzielnie
trzymała się, patrząc na swoje nowo narodzone dziecko.
Podeszłam
do łóżka. Z pewnym strachem przysiadłam na jego końcu, kładąc głowę na ramieniu
mojej przyjaciółki. Spojrzałam na dziecko. Zawsze, kiedy ktoś pokazywał mi
zdjęcia niemowląt, uznawałam, że to tylko małe, zakrwawione maleństwa, z głową
w kształcie ziemniaka. Jednak chyba dorosłam, bo patrząc na dzieciątko,
spoczywające w ramionach Maxine, widziałam ich cząstkę.
- Cześć, maleńki – szepnęłam. – Twój tatuś
miał rację. Jesteś piękny.
Młodzi
rodzice uśmiechali się, patrząc na mnie. Mały dalej płakał, więc Maxine
przygarnęła go do siebie.
- Jest duży. Wyobrażacie sobie, że nosiłam
takiego wielkoluda, przez ostatnie miesiące?!
Zaśmiałam
się.
- I za to cię podziwiamy.
Maxine
wtuliła twarz w tors Nicka, jednak dalej pewnym objęciem utrzymywała swoje
dziecko. Spojrzałam na niego – miał jeszcze nie do końca otwarte oczka oraz
maleńką kępkę włosów, na czubku głowy.
- Myśleliście już nad imieniem? – zapytałam
cicho.
Spojrzeli
na siebie.
- Wiele razy – odparł mój kuzyn. – Kiedy tylko
się dowiedzieliśmy… naszą pierwszą myślą było to, jak nazwiemy dziewczynkę.
- Kto by jednak pomyślał, że pierwsza Even do
nas wróci – Maxine uśmiechnęła się delikatnie.
- Ale dla chłopca też już mamy – dorzucił
Nick.
Zmrużyłam
oczy i z uśmiechem spojrzałam na nich.
- Więc?
Oboje
przenieśli na mnie swój wzrok. W tym samym momencie powiedzieli:
- Evan.
Uśmiech
zniknął mi z twarzy.
- Żartujecie?
- Nie – uśmiechnęła się Maxine. – Imię na
cześć dla nas najważniejszej osoby. Dzięki tobie zawdzięczamy naprawdę wiele.
- Ale…
- Nie ma żadnego ale, Even – przerwał mi Nick.
– Możesz tylko przywitać się z Evanem.
Pochyliłam
się nad dzieckiem. Nie sądziłam, że będę mogła go zobaczyć, dotknąć. Słyszał
mój głos, a w przyszłości będzie mnie widział i rozpoznawał.
- Cześć Evan – szepnęłam, obejmując delikatnie
jego rączkę i całując czubki jego maleńkich palców. – Nawet nie wiesz, jak się
cieszę, że mogę cię poznać.
Mały
zaszlochał. Uśmiechnęłam się delikatnie. Poczułam jak jedna łza spływa mi po
policzku. Evan leżał przede mną – synek moich najlepszych przyjaciół.
Przytuliłam
się do Maxine.
- Nie mogłam pragnąć nic lepszego – szepnęłam,
patrząc na jej uśmiechniętą, ale i zmęczoną twarz.
Patrzyłam
na miasto, które budziło się do życia. Przypominało mi o tym, że chociaż moje
życie zatrzymało się na siedem lat, inni funkcjonowali dalej. Rodzili się,
brali śluby, pili alkohol, popełniali błędy. Każdy, kto teraz szedł ulicą, zapewne nigdy o mnie nie słyszał, a nawet jeżeli – umknęło to w jego pamięci.
Stałam
w miejscu, gdzie niegdyś spotkałam ducha, ducha, który z jeden strony pomógł
uratować Nicka, ale z drugiej sprawił, że byłam bliżej śmierci, niżeli
kiedykolwiek indziej.
Evan
przeszedł najważniejsze badania. Dostał dziewięć punktów w Skali Apgara.
Położne nie mogły się nadziwić, jaki mały był duży i zdrowy. Wówczas Maxine na
zmianę płakała i śmiała się, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście.
Tylko
Nick zerkał na mnie, kiedy wychodziłam. Już chciał pójść moim śladem, gdy
kiwnęłam na niego głową.
- Zostań z żoną – powiedziałam bezgłośnie,
opuszczając salę.
Chciałam
dać im wolność. Chwilę dla siebie – w końcu to właśnie się im należało. Mieli
wszystko, czego mogli pragnąć. Stworzyli najprawdziwszą rodzinę.
Coraz
więcej aut jechało ulicą, kolejni ludzie wychodzili z domów. Patrzyłam na
gasnące światła i otwierane sklepy. Cieszyłam się z narodzin Evana. Bardzo. Ale
w moim sercu panował niepokój.
Patrząc
na szczęśliwych Nicka i Maxine, potrafiłam myśleć tylko o Loganie. O jego
smutku, kiedy mnie nie było. Jakaś jego część zniknęła. Pozostały z niej
blizny, które będą mu już zawsze przypominały o tym, co się stało.
Chciałam
znowu pojawić się w jego życiu. Ale czy potrafiłby mnie zaakceptować, taką
mnie. Even, ale mimo wszystko nie Even. Nie byłam w swoim ciele. Nigdy nie
byłabym zdolna wyglądać, tak samo jak przed wypadkiem. Nie ważne, czy
zrobiłabym sobie operacje plastyczne. Nie mogłabym upodobnić się do prawdziwej
siebie. Czy Logan uwierzyłby mi w to? Pokochał taką?
Los chce nie tylko szczęścia zwrotu,
On żąda męki i krzyku i potu. *
Może poeta, którego on tak cenił, miał rację? Może
właśnie tylko to mogłabym otrzymać – szczęście ze strony moich przyjaciół, ich
maleństwa, a nawet Scotta, ale miałam nie otrzymać ciepła Logana, jedynego
mężczyzny, którego gotowa byłam pokochać.
Wyciągnęłam
telefon. Nikt do mnie nie dzwonił. Nikt nie pamiętał.
Za
wiele zła obwiniałam innych. Dlaczego? Bo wszystko do czegoś prowadzi. Zabawne
jest to, że gdyby nie mój tata, który postanowił zdradzić żonę, tego nigdy by
nie było. Mojej historii. Miałabym kochającą matkę, a nie kobietę, która całe
moje życie zmieniła w piekło.
- Jak ja mam zacząć nowe życie, jak nie
potrafię rzucić w cholerę przeszłości? – zapytałam samą siebie.
Oczywiście
odpowiedź była jasna. Powinnam zakończyć wszystko co mnie męczyło, a tego było
naprawdę dużo.
Wróciłam
na dół. Po spojrzeniu przez szybę, zobaczyłam Nicka i Maxine, którzy nadal
rozmawiali ze sobą, mając na twarzy szerokie uśmiechy.
- Hej – przywitałam ich.
- Gdzie byłaś? – zaniepokoił się Nick.
- Przewietrzyć się – mruknęłam, przesuwając
dłonią po włosach. – Nie chce wam przeszkadzać ani nic w tym rodzaju. Jeśli pozwolicie,
pojadę do hotelu.
Spojrzeli
na siebie.
- Even, jeśli chcesz, możesz na razie
zamieszkać u nas – powiedziała Maxine. – Zawsze możesz mi pomóc z małym, kiedy
Nick będzie w pracy.
- Nie chciałabym się narzucać…
- Nie przesadzaj – wtrącił Nick. – Mamy dużo
miejsca. Dla ciebie zawsze się ono znajdzie w naszym domu.
Uśmiechnęłam
się.
- Dziękuję. Naprawdę.
- A teraz wracaj do domu. Wyglądasz gorzej ode
mnie – parsknęła Maxine.
Faktycznie,
byłam zmęczona.
Nick
rzucił mi klucze od domu. Sama zadzwoniłam po taksówkę, która już po chwili
czekała na mnie pod szpitalem. Udałam się do hotelu. Wzięłam szybki prysznic,
nałożyłam nowy makijaż. Zabrałam wszystkie swoje rzeczy, a kiedy upewniłam się,
że wszystkie rachunki są wyregulowane, pojechałam do domu Sailes’ów. Zostawiłam
swoje rzeczy w salonie, niepewna tego, gdzie by je położyć.
Do
miejsca docelowego poszłam pieszo. Bałam się, że zabłądzę, ale dalej szłam
przed siebie. Znalazłam szpital psychiatryczny, w tym samym miejscu, gdzie stał
przed laty – wysoki, szary budynek, skrywający za swoimi murami tajemnice i
smutki różnych osób.
W
recepcji siedziała drobna kobieta. Odziana w zielony uniform, uśmiechała się
szeroko. Spojrzała na mnie ciemnymi oczami, które uniosła znad całego stosu
niebieskich teczek.
- Dzień dobry – powitała mnie. – W tym mogę
pomóc?
- Dzień dobry – odparłam najuprzejmiej, jak
potrafiłam. – Chciałabym kogoś odwiedzić.
- Kogo takiego? – uniosła brwi.
- Amandę Alians.
Jej
uśmiech lekko zgasł. Poprosiła, aby poczekała chwilę. Poszła gdzieś i dopiero
po paru minutach wróciła.
- Przykro mi, ale panią Alians nikt nie
odwiedzał od siedmiu lat.
- Wiem – odparłam cicho. – Nie ma możliwości,
abym mogła porozmawiać z nią chociaż chwilę?
- Tylko rodzina może ją odwiedzać. Poza tym,
ona z nikim nie rozmawia.
Westchnęłam.
Zaczęłam grzebać w torebce, wyjmując portfel, a następnie dowód osobisty.
Wyciągnęłam go w jej stronę.
- Amanda to moja ciocia. Utrzymywałyśmy bardzo
dobre kontakty przed siedmioma laty, a kiedy się nam urwał, sądziłam, że to
żałoba po mojej kuzynce, Even. Moja mama powtarzała, że ciocia potrzebuje
czasu. Ja dużo się uczyłam, a poza tym mieszkam w Bostonie, przez co nie miałam
chwili by ją odwiedzić. Dopiero niedawno moja mama wygadała się w jakim złym
stanie jest ciocia. Wiem, że może to brzmieć niewiarygodnie, ale przez te
siedem lat wierzyłam, że z ciocią jest dobrze.
- Oh – zdziwiła się kobieta. – To naprawdę
smutne, ale nie mogę wpuszczać każdej osoby, która tutaj się pojawi. – Oddała
mi dowód. – Musiałabym zapytać lekarza, czy to dobry pomysł.
- Sądzę, że owszem – wtrąciłam szybko, czując,
jak okazja wymyka mi się z rąk. – Może jeśli usłyszy znajomy głos będzie
lepiej. Znam takie przypadki. Proszę mi pozwolić. Chociaż na pięć minut.
Spojrzałam
w jej oczy. Kobieta zacisnęła usta, jakby oczekując czyjeś podpowiedzi.
Westchnęła, sprawdzając coś w komputerze. W końcu spojrzała na mnie.
- No dobrze. Ale proszę się tym nie chełbić. W
innym przypadku będę miała poważne problemy.
- Oczywiście. Dziękuję.
Kobieta
wstała. Poprawiła swój kucyk, po czym poprowadziła mnie ciasnymi korytarzami.
Idąc, widziałam różne osoby. Większość ubrana była podobnie – w jasne dresy.
Gdzieniegdzie przechodziłyśmy przez otwarte sale, gdzie dorośli toczyli się
wokoło stolików. Mieli te same stroje, spokojnie uśmiechy. Niektóre kobiety
śmiały się do rozpuku, a inni malowali coś na kartkach, rozłożonych po blatach.
W drugiej sali, która wyglądała identycznie jak poprzednia, większość grupy
stanowiły osoby, prawdopodobnie jeszcze nieletnie.
Później
przeszłyśmy przez korytarz, wzdłuż którego były same drzwi, oznakowane
numerami. Ciągnęły się one, aż w końcu, nieopodal zakrętu, pielęgniarka stanęła
przed jednymi. Postukała w numer 314.
- Tutaj jest twoja ciocia – wytłumaczyła. –
Nie jest w najlepszym stanie. Prawie w ogóle się nie odzywa. Przyjmuje leki.
Ciągle ma koszmary. Nie chce brać udziału w zbiorowych zajęciach. Mam nadzieję,
że masz rację i kiedy usłyszy twój głos, może będzie bardziej otwarta.
Pokiwała
głową. Wzięłam głęboki oddech, po czym nacisnęłam klamkę.
W
pokoju było jasno. Z dużego okna, zakrytego białą firaną, padało wiele światła.
Tyłem do mnie, na dużym fotelu, siedziała zgarbiona postać. Kiedy podeszłam do
niej, ze strachem stwierdziłam, że nie jest to kobieta, która mnie wychowała.
Miała rzadkie, prawie siwe włosy, przetłuszczone i niechlujnie związane.
Schudła niesamowicie, a dres wręcz na niej wisiał.
Przyklęknęłam
obok niej, patrząc na twarz pozbawioną emocji. Przypomniałam sobie Clarę
Sailes, która wyglądała podobnie. Zrozumiałam coś. Czas niszczy każdego. Ból
zrujnuje nawet najtwardszych.
- Tak skończyłaś – powiedziałam cicho. – To
właśnie ciebie spotkało.
Zdziwiłam
się, kiedy kobieta spojrzała prosto na mnie. Tak jak sądziłam – rozumiała
wszystko co do niej mówiono, ale nie chciała po prostu odpowiadać.
- Kim jesteś? – wycharczała.
Nie
potrafiłam jej współczuć. Może wydaje wam się to bezlitosne. W końcu dała mi
dach nad głową i tak dalej. Ale myśl, że tak strasznie rujnowała mi życie, bo
nienawidziła moich rodziców, sprawiała mi ból. Ból, któremu nie chciałam
pozwolić, aby mnie zrujnował.
- Kimś, kogo nienawidzisz.
Przełknęła
głośno ślinę. Zmrużyła powieki, patrząc na moją twarz.
- Kimś, kogo skreśliłaś.
Spojrzałam
w oczy kobiety, którą przez szesnaście lat nazywałam matką. Widziałam jej
twarz, całą czerwoną ze złości, czułam ból, kiedy uderzała mnie w policzek.
Przestała być dla mnie matką.
- Mogłaś mnie wychować jak własne dziecko.
Sprawić, że zaczęłabym nienawidzić swoich prawdziwych rodziców, za to, że cię
skrzywdzili. Tyle razy zaczynałam wierzyć, że naprawdę mnie kochasz. Ale wtedy
każdy raz w twarz był coraz to mocniejszym dowodem na to, że mnie nienawidzisz.
Amanda
spojrzała na mnie ze strachem w oczach. Ja – przemawiająca zimnym tonem –
patrzyłam wyzbyta emocji, jak kobieta powoli się unosi z fotela, po czym bierze
moją twarz w dłonie.
- Nie.. to niemożliwe.
- Życie nie zawsze kończy się na śmierci –
szepnęłam, odsuwając się.
Wstała
z trudem. Z wielką niepewnością przywołałam w głowie obraz dawnej Amandy Alians.
Pięknej, powściągliwej kobiecie, po której od góry do dołu było widać, jak
wiele inwestowała w swój wygląd.
- Ty nie możesz być nią – załkała.
- Owszem, mogę – również wstała, stając naprzeciw
skulonej postaci. – Powiedz, dlaczego to zrobiłaś? Chciałaś uwolnić się od
poczucia winy? Tego jak strasznie mnie potraktowałaś? Czy może z radości, że się
mnie pozbyłaś?
Objęła
głowę ramionami. Dopiero po chwili dotarło do mnie, jaka bezduszna się
okazałam. Całe to poczucie winy, dopiero się odezwało. Jednak nie mogłam już
nic zmienić.
- Ty nie żyjesz! NIE ŻYJESZ! – wrzeszczała,
zatykając uszy.
- Jasna cholera – zaklęłam pod nosem.
Podbiegłam
do kobiety, chwyciłam ją za ramiona. Spojrzałam w oczy, które mimo wszystko doskonale znałam.
- Ciii – szepnęłam, przytulając przerażoną
Amandę do piersi.
Co
ja najlepszego zrobiłam?
- Nie żyjesz – łkała. – Nie żyjesz.
Poczułam
słone łzy na twarzy. Nie należały one do niej, lecz do mnie samej. Mieszanka
bezsilności i poczucia winy. Okazałam się bezduszna. Jak mogłam?
- To niemożliwe – pokręciła głową. – Ciebie nie
ma.
Wrzasnęłam
głośno, upadając na podłogę. Skuliła się na niej, a ja bałam się jej dotknąć.
Zawaliłam sprawę, swoim egoizmem.
Po
chwili do pokoju wbiegła ta sama pielęgniarka, która mnie tam wprowadziła. Wraz
z nią przyszły dwie inne, które pomogły Amandzie usiąść i zaczęły ją uspokajać.
Ciemnowłosa
kobieta wyprowadziła mnie na korytarz..
- Co się stało? – dopytywała.
- Chyba chodziło o moje podobieństwo do Even –
szepnęłam ze strachem. – Jej… córki.
Pielęgniarka
pokiwała głową.
- To nie był najlepszy pomysł. Musimy dać jej
trochę czasu – przeniosła wzrok na moją przerażoną twarz. – Może za innym razem
będzie lepiej.
Uśmiechnęła
się niemrawo, lecz ja nie potrafiłam się na to zdobyć.
Było
już całkowicie jasno, ludzie wylegli z domów. Każda z mijanych osób miała
własne życie – dom, rodzinę, dzieci, pracę. Ja szłam wraz z tym tłumem,
niesiona jednym rytmem, lecz w mojej głowie krążyła pustka.
Nigdy
nie powinnam podejmować decyzji pod wpływem emocji. To zawsze się źle kończyło.
W
końcu poniosło mnie tam, gdzie najbardziej w tamtej chwili chciałam być.
Szłam
przed siebie, aż dotarłam do miejsca, gdzie niegdyś wisiał nad wodą stary most.
Tam spotkałam Maggie i tam właśnie ją pożegnałam. Spędziłam tam wiele godzin.
Miałam
nadzieję, że będę mogła na nim usiąść i patrzeć jak pode mną płynie woda.
Czułam już pod sobą stare deski, uginające się pod moim ciężarem. Jednak kiedy
już zbliżałam się do mostu, miałam dziwne przeczucie. Okolica była dziwnie
ruchliwa, pojawiła się nowo wylana droga i jasne chodniki, odgrodzone od trasy.
Nogi
się pode mną ugięły, kiedy zobaczyłam przed sobą nowy most, nietknięty przez
żab czasu – bez grafity, pełen nowych, jasnych elementów. Poczułam kolejne skutki
tego, iż nie było mnie tam przez siedem lat.
Z
bezsilności wyjęłam telefon. Wybrałam numer Scotta. Cofnęłam się, znalazłam
jakoś ławkę, nie na widoku. Chłopak szybko odebrał.
- Już się za mną stęskniłaś? – przywitał mnie.
Pociągnęłam
nosem i sam ten dźwięk wystarczył mu jako podpowiedź.
- Oh, skarbie, co się stało? – zapytał zmartwiony.
- Jestem okropna. Naprawdę jestem potworem. –
załkałam.
Przypomniałam
sobie, jak kiedyś stałam przed grobem mojego taty i jakaś kobieta ochrzciła
mnie takim mianem. Może miała rację?
Powiedziałam
mu co zrobiłam. Dotarło do mnie również, dlaczego zadzwoniłam do niego, a nie
do Nicka. Scott bowiem nie znał mnie tak dobrze jak mój kuzyn. Nie wiedział, że
w moim życiu takie epizody miały nie raz miejsce. Poza tym nie chciałam
rujnować szczęścia Nicka. Zasłużył na nie – nie mogłam ich tak bezprawnie
odebrać.
- To po prostu emocje – skomentował chłopak. –
Nie możesz tak na wszystko reagować, kochanie. Nie wytrzymasz w takim przypadku
nawet tygodnia.
Uśmiechnęłam
się delikatnie. Chciałam cieszyć się życiem. Ale jak?
- Podejrzewam, że nie jesteś w szpitalu –
mruknął. – Więc weź się w garść. To tylko most. A ta twoja Amanda… ona w pewnym
sensie zasłużyła. Może nie na coś takiego, ale na prawdę. Ale może teraz pojmie
swój błąd. Jedź do przyjaciół. Ciesz się ich szczęściem, weź maleństwo na ręce…
- To chłopiec – powiedziałam ze ściśniętym gardłem.
– Evan.
- To świetnie. Mogę się też założyć, że jego
imię wcale nie przypadkiem jest podobne do ciebie.
Nastąpiła
cisza. Minęła mnie jakaś kobieta po sześćdziesiątce, w szykownym różowym
dresie. Szła szybko, zapewne nawet mnie nie zauważyła.
- Even – odezwał się Scott. – To naturalne, że
popełniamy błędy. Na tym opiera się nasze istnienie. Powinniśmy po prostu
czerpać z tego naukę. Nie podejmuj więcej decyzji w złości. Czasem lepiej ugryźć
się w język.
Westchnęłam.
Miał naprawdę rację.
- A i mam prośbę – dodał.
- Co takiego?
- Zadzwoń do rodziców Natalie. Należą im się
wyjaśnienia. Wymyśl coś mądrego i daj mi znać.
- Okej.
Wstałam.
- Dziękuję – szepnęłam.
- Od tego tu jestem. Trzymaj się i leć do
szpitala. Uważaj tylko na linie wysokiego napięcia.
- Co? – stanęłam jak wyrywa.
- Nieważne – zaśmiał się. – Powodzenia i tak
dalej. Pamiętaj, że czekam na foteczki Evana.
- Dobrze, Scott, pamiętam. Na razie.
- Pa – i się rozłączył.
Schowałam
telefon do kieszeni. Uszłam kawałek i zatrzymałam się, śmiejąc. Dopiero do mnie
dotarło o co chodziło Scottowi z tymi liniami.
Mijająca
mnie nastolatka zmierzyła mnie wzrokiem. Przyśpieszyła i zniknęła zza zakrętem.
Ja tylko obejrzałam się, lecz nie było tam już mojego mostu.
Nie
powinniśmy się odwracać. Powinniśmy patrzeć przed siebie.
*R. M. Rilke ‘’Pieśń wdowy’’