wtorek, 30 sierpnia 2016

Rozdział dwudziesty dziewiąty

  - Najazdy trwały już od kilku tygodni, lecz czas nie miał już większego znaczenia… 

   Zaczynałam poważnie zastanawiać się nad zakupem przenośnej poduszki (o ile coś takiego jest) i rozkładaniem jej na każdej lekcji historii.

            Tak, brawa za spostrzegawczość. Powróciłam do szkoły.
            Jako, że i tak cały czas czułam się podle, leki przestały działać, a lekarze nie wiedzieli co mi jest, to zaczęłam chodzić do szkoły. I tak nic nie robiłam w domu, po za zawalaniem się milionami myśli na minutę, na tysiąc tematów. W szkole przynajmniej panowała senna atmosfera, więc głównie skupiałam się na tym by nie zasnąć.
            Lekcje ciągnęły się zdecydowanie zbyt wolno, jak na mój gust.  Prawie cały dzień łupało mnie w głowie, a bladość i niepewny chód, przekonywały nauczycieli, by dali mi spokój.
            Podczas przerwy na lunch, siedziałam na ławce na dworze. W stołówce panował zbyt wielki gwar, a mi już pękały uszy. Inni uczniowie mijali mnie obojętnie, zaś ci z młodszych klas, zerkali na mnie, myśląc, że tego nie widzę.
            Ze szkoły wyszła Maxine. Przyjrzałam jej się niepewnie. Szła właśnie w moim kierunku. Przed oczami latały mi jasne i czarne plamki, a wychodzące zza chmur słońce ślepiło mnie w oczy. Dopiero, gdy usiadła obok mnie, mogłam się jej przyjrzeć. Wyglądała zwyczajnie, jednak z jej twarzy bił miły blask. W tamtym czasie, kiedy nie darłyśmy kotów, a zawarłyśmy rozejm, nie wydawała mi się już idealną, bogatą dziunią, która ma wszystko co zechce.
 - Wyglądasz lepiej – przywitała mnie.
            Nie byłam tego samego zdania. Ostatnim czasem mało sypiałam, a jeszcze mniej jadłam. Piłam tylko ciągle wodę, jakbym była na kacu. Nie starałam się nawet malować, bo i tak to nic nie zmieniało. Ubrania, niegdyś idealnie na mnie dopasowane, teraz zwisały na mnie luźno, dżinsy ledwie trzymały się na biodrach, a w koszulki zmieściłby się dwie Even.
 - Nick przywozi dzisiaj swoją mamę do domu. Wolałby, żeby na razie się przystosowała i tak dalej. Więc w sumie nie mam za bardzo towarzystwa. Nie chciałabyś dzisiaj skoczyć ze mną do galerii?
            W pierwszym odruchu chciałam jej powiedzieć coś mojego typu. To znaczy wredną odpowiedź, która by ją zasmuciła. Ale ostatnio nie umiałam wykrzesać z siebie choć odrobinki wredotności (okej, wiem, że nie ma takiego słowa). Dlatego też przysłoniłam oczy przed słońcem i jej odpowiedziałam:
 - Moja szafa potrzebuje ostrej renowacji.
            Posłała mi szczery, przyjazny uśmiech.
 - Super – poprawiła zawieszoną na ramieniu torebkę. – Mam dla ciebie niespodziankę.
            Zmrużyłam oczy. Nie lubiłam niespodzianek.
 - Jeśli chcesz, żebym wcisnęła się w twoje różowe botki, nie ma szans – skitowałam. Rozbrzmiał dzwonek na lekcje.
 - Nie mam różowych botków – mruknęła pod nosem, wstając.
            Potem zaczęły się kolejne, bardzo, bardzoo, bardzooo, nudne lekcje.
             Uzgodniłyśmy, że Maxine po mnie przyjedzie. Nick dał mi ostatnio karygodny zakaz prowadzenia auta, twierdząc, że mój pożałowania godny stan jest bardzo niepewny.
            Przebrałam się w najbardziej pasujące ciuchy jakie znalazłam. Gdy zobaczyłam nieskazitelnie białe auto, zatrzymujące się przed moim domem, zgarnęłam torbę z łóżka, wskoczyłam w buty, a następnie wyszłam na spotkanie mojej przyjaciółce.
            Przez pierwsze dni po spotkaniu ducha Monique, czułam ukłucie żalu, myśląc o Maxine jako przyjaciółce. Zapytałam więc moją zmarłą kumpelę, o to, co o tym sądzi. Otrzymałam entuzjastyczną odpowiedź na to, że dogaduję się z dziewczyną Nicka i mam kogoś, komu mogę wiele powiedzieć. Zaczęłam więc bez skrępowania oznaczać Maxine mianem przyjaciółki, choć nadal dziwnie się z tym czułam.
            W centrum handlowym było sporo ludzi. Wszędzie różne osoby, abstrakcyjne ubrane, z torbami pełnymi zakupów. Maxine oczywiście reagowała entuzjastycznie na sklepy pełne ubrań, a ja rozglądałam się za jakimś cywilizowanym miejscem, gdzie na wieszakach nie widać tylko ubrań pełnych różu.
            Maxine zaprowadziła mnie do dość sporego sklepu. Wszędzie wisiały spodnie, bluzki, swetry, sukienki, szoty, topy i coś czego przeznaczenia nie znałam. Moja przyjaciółka przyglądała się jakimś rzeczom, a ja stałam niepewnie obok, nie do końca wiedząc co mam ze sobą zrobić. Nawet z Monique nie chodziłam na zakupy.
 - Ostatnio myślałam nad twoim stylem…- zaczęła, ale przerwałam jej głośnym lękiem.
 - O nie. Nic nie będziesz we mnie zmieniać. Jestem już wystarczająco miła.
            Buntowniczo skrzyżowałam ramiona. Maxine zareagowała na to ciepłym śmiechem.
 - Nie nudzi cię ta czerń? Nawet nie może cię zbytnio wychudzić, bo jesteś niczym chodzący kościotrup.
            Znalazła jakąś bluzkę na ramiączkach. Była ciemnogranatowa, z dekoltem w serek. Pokazała mi ją.
 - Jest ciemna, ale nie czarna. To jakaś zmiana, nie prawdaż? – zaczęła szukać innych ciemnych ubrań.
            Chciałabym tutaj powiedzieć, że miała straszny gust, więc miałam jej tak bardzo dosyć, iż wyszłam ze sklepu, poszłam z buta do domu, a w deszczu spotkałam miłość swojego życia. Ale życie to nie bajka, więc stałam oparta o ścianę, patrząc jak Maxine szuka ubrań, które wcale nie były takie złe.
 - Dobra, pakuj się do przymierzalni.
            Ubierałam zgodnie z jej poleceniami, to co mi podała. Wszystko było ładne, wyszukane, niezbyt skomplikowane. Przełykałam dumę, widząc inne barwy niż czarny. Kiedyś przecież chodziłam normalnie ubrana.
 - Teraz to – podała mi coś czarnego. Nareszcie.
            Oczywiście była to sukienka w kolorowe kwiaty. Spojrzałam na nią krzywym wzrokiem, a ona tylko wzruszyła ramionami, zamykając drzwi przebieralni.
            Dobra. Ubrałam ją. Fajne leżała i w ogóle. Ale proszę was…kwiatki?
            Odkładałam na jedną kupkę te rzeczy, w których gotowa byłam się pokazać oraz te, które były zdecydowanie nie dla mnie, mimo tego czy były ładne czy nie. Potem zebrałam ubrania, które chciała kupić i poszłam za nie zapłacić. Byłam zadowolona z towarzystwa Maxine. Ona sama zaraz po mnie zakupiła trochę rzeczy. Wyszłyśmy ramie w ramię z torbami, w stronę restauracji.
 - Zarządzam, idziemy jeść! – zaśmiała się Maxine, przesadnie poważnym głosem. – Obu nam przydadzą się kalorie.
            W sumie się z nią zgadzałam. Zazwyczaj miałam mały brzuszek, będąc dość ‘’większa’’ przy moim wzroście, ale ostatnio drastycznie chudłam. Nie potrzeba mi było nic Fit. I tak było mi już widać żebra.
            Gdy dłubałam sobie widelcem w jedzeniu, Maxine zaczęła przeszukiwać swoją torbę. W końcu wyjęła z niej kopertę. Położyła ją na stole, po czym popchnęła ją ku mnie. Uderzyło mnie w oczy moje nazwisko i imię, zapisane dużymi, ozdobnymi literami. Sięgnęłam więc po kopertę. Odkleiłam ją, a moim oczom ukazało się zaproszenie, przyprószone brokatem i mieniącymi się kryształkami.
            Wodziłam oczami po tekście, wnioskując, iż zostałam na coś zaproszona. Otóż, w następną sobotę, miały się odbyć szesnaste urodziny Maxine Celr.
 - No, niezła impreza, jak na urodziny – skomentowałam.
 - Moi rodzice uparli się, żeby zrobić spore przyjęcie. Dla rodziny i przyjaciół.
            Moja mama średnio się mną interesowała. A czy gdyby traktowała mnie bardziej jak córkę, to też miałam disco, zamiast pizzy?
 - Jeśli nie chcesz nie musisz przychodzić – spuściła wzrok na blat stołu. – Ale tak prawdę mówiąc, tylko ty i Nick jesteście przy mnie ze względu mnie, a nie pieniędzy moich rodziców – dodała cicho.
            To wyznanie zbiłoby mnie z nóg, gdybym stała. Właśnie jedna z najpopularniejszych dziewczyn w szkole, zjawiskowa Maxine, córka jednych z najbogatszych ludzi w mieście, przyznaje się zwariowanej Even Alians, córce niezwykłej biznesmenki, o tym, że nie ma prawdziwych przyjaciół?!
 - Tego się nie spodziewałam – powiedziałam tylko.
            Po dłuższej chwili ciszy, chcąc ją jakoś przerwać, rzuciłam:
 - Jasne, że przyjdę – uśmiechnęła się do mnie nieśmiało. – No, może to nie jest takie fajne jak pizza, ale przyjdę.
            Potem gadałyśmy o zwykłych pierdołach. Maxine szczebiotała o tym jak bardzo się cieszy, bo przyjedzie jakąś ciotka z Włoch. Z zafascynowaniem opowiadała jak idą już kilkotygodniowe przygotowania. Po odnalezieniu ciała Kevina, chciała nawet przełożyć imprezę, by jej chłopak mógł spokojnie przeżyć żałobę, lecz on się na to nie zgodził. Maxine była szczerze zaskoczona, gdy wyznał jej, że żałobę nosi się w sercu, a żadne wystawne urodziny tego nie zmienią.
            Była taka zafascynowana dekoracjami, tym, że coś tam… i coś tam. Mówiła tak szybko. Nawet połowy już nie pamiętam.
 - Znasz Nicka lepiej i dłużej ode mnie – zaczęła niepewnie Maxine. – Bardzo się zmienił?
            Tego pytania się nie spodziewałam. Sądziłam, że zapomniała o tym, że to z Nickiem przyjaźniłam się od zawsze.
 - Każdy się zmienia – podsumowałam.
            Upiła łyk swojej zielonej herbaty, która stała przed nią, lekko parując. Mimo tego, iż jej wzrok padał na mnie, patrzyła na coś za mną. Wiedziałam, że zbiera myśli.
 - Od jak dawna go znasz?
            Przypomniałam sobie siebie i Nicka, gdy jeszcze chodziliśmy w pieluchach. To właśnie on przychodził mi na myśl, kiedy wspominałam swoje dzieciństwo.
 - Od zawsze – odparłam.
 - Zawsze to bardzo długo – uśmiechnęła się smutno. -  Wiesz, ja… ja po prostu… nie wiem czy znam tego prawdziwego Nicka. Gdy go poznałam był wysportowanym, dobrze się uczącym chłopakiem, z którym chciała być każda dziewczyna. Teraz on… przestaje przypominać tamtego siebie. Nie wiem czy staje się kim całkowicie innym, czy upodobania się do starego Nicka. Jeszcze tego przed zaginięciem Kevina.
            Rozumiałam ją. Ja sama nie byłam pewna kim był Nick. Zmieniał się, ale zbyt często i zbyt mocno.
 - Gdy byliśmy dziećmi, Nick był strasznie podobny do mnie. Razem rozrabialiśmy. Mówiliśmy sobie dosłownie o wszystkim. Naprawdę byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi -  Maxine czekała, aż zbiorę w sobie słowa. – Na początku cukrzycy mówiłam mu, że oznacza to jego wyjątkowość. W końcu rzadko kiedy dzieci są diabetykami. Potem zaginął Kevin. Dalej był tym samym Nickiem. Jednak coraz częściej gdy do nich przychodziłam, siedział w pokoju i nie chciał wychodzić. Jak kiedyś nienawidził się uczyć, to nagle robił to strasznie często. Zaczął rozmawiać ze mną, jakbym była obcą osobą. Niby dalej byliśmy przyjaciółmi. Ale takimi na niby.
            Przyznanie się do prawy, było naprawdę wyjątkowe. Powiedziałam to pierwszej osobie. I tym człowiekiem nie była Monique, która całe życie sądziła, że ja i Nick byliśmy nierozłączni i bliscy sobie.
 - Nawet go nie odwiedzałam w domu. Byliśmy przyjaciółmi z przyzwyczajenia. Dopiero teraz zaczęłam mieć nadzieję, że może być jak dawniej.
            Czułam się tak jakoby całe powietrze ze mnie uszło. Czekałam już tylko na reakcję Maxine. Jakieś jej słowa, które albo podtrzymają moją nadzieję, albo ją do końca zniszczą.
 - Kochasz go? – spytała w końcu tak cicho, że najdrobniejszy szelest, mógł zakłócić jej słowa.   - Oczywiście – odpowiedziałam swobodnie. Zwiesiła głowę. – Jest dla mnie jak rodzony brat. Członek rodziny, której nigdy nie miałam.
            Radość w jej oczach była cudownym widokiem. Nie byłam dla niej żadną przeszkodą, o czym żadna nie powiedziała na głos. Ale wiedziałam, że wyglądam w oczach Maxine inaczej niż dotychczas.
            Odwiozła mnie do domu. Mama już była, o czym świadczyły zapalone światła. Zaprosiłam więc dziewczynę ze mną do środka. Pomogła mi z torbami. W moim pokoju, z radością wywaliła wszystkie ubrania z szafy, pomagając mi do późna posegregować je na te, w których chodzę, a te do wyrzucenia.
            Gdy pojechała czułam się strasznie samotna. Rzuciłam się na łóżko, patrząc na sufit. Dzięki temu, że byłam zajęta, moja głowa trochę odpoczęła. Teraz jednak goniły mnie myśli, strasznie uporczywe. Szczególnie rozprawiałam nad losem nieznanego mi Chrisa. Bałam się o ty czy już może nie żyje, a ja nadal go szukam. Oczywiście  miałam wiele opcji; imię Chris tylko wiązało się z tym chłopakiem, mogło to być imię mordercy, nazywa miejsca, gdzie mogłam go znaleźć, czy teren zgonu.
            Męczył mnie fakt tego, że pani Sailes ‘’wyzdrowiała’’. Nikt nie do końca był pewien dlaczego stało się to tak nagle. My z Nickiem byliśmy pewni, że to zasługa Kevina. Mój przyjaciel był szczęśliwy z powrotu matki do domu, ale ja obawiałam się czy oby na pewno jest ona zdrowa.
            Myślałam też na próbą wezwania ducha mojego ojca. Nie byłam pewna tego co się z nim stało. Oczywiście mógł od razu pójść dalej. Ale kusiło mnie sprawdzić czy gdzieś w pobliżu go nie ma.
            Czułam zbliżający się ból głowy. Zabrałam więc rzeczy do spania, ręcznik powieszony na krześle. Ruszyłam do łazienki by wziąć prysznic i w końcu pójść spać.
            Po powrocie z wilgotnymi włosami, rzuciłam zbolałe spojrzenie na upchnięte na łóżku torby. Wystawały z nich ubrania. Nie miałam siły ani ochoty, by wpakować je do szafy. Mimo to zebrałam się w sobie, szybko wypakowując zakupy. Wtedy spostrzegłam, że miałam też ubrania zakupione przez Maxine. Podczas sprawdzania zawartości jej toreb, zrozumiałam iż były to ubrania, które przymierzałam, ale uznałam za ‘’nie w moim stylu’’. Maxine mi je kupiła.
            Było coś jeszcze. Dwa spore kartony z przeklejonymi karteczkami:
Coś na imprezę. Nie rozpakowuj do soboty :* xoxo            Cała Maxine.
             Następnego dnia Maxine ponownie wyciągnęła mnie po szkole z domu. Tym razem prosiła mnie, abym pomogła jej w wyborze sukienki na urodziny. Byłam naprawdę zadowolona, że to mnie zaprosiła, bym jej pomogła.
 - O której po mnie przyjedziesz? – rzuciłam w jej stronę, gdy usiadła obok mnie na stołówce. Tego dnia było mało osób, więc nie było zbyt głośno.
 - Może być tak jak wczoraj?
            Przytaknęłam. W końcu pojawił się koło nas Nick. Posłał nam obu zszokowane spojrzenie.
 - Wy dwie, siedzicie przy jednym stole, a jedzenie jeszcze nie lata? – zapytał.
            Obie tylko się uśmiechnęłyśmy. Powoli przyzwyczajałam się do Maxine jako przyjaciółki.
 - A ty nie powinieneś brać w tej chwili lekcji baletu? – rzuciłam w jego stronę, gdy zabierał się z jedzenie.
 - Te ich białe rajstopki nie są dla mnie – odpowiedział mi.
 - Chwila, jaki balet? – mało się nie zakrztusiłam sokiem, widząc zszokowaną minę Maxine. – Chodzisz na balet?
            Oboje się zaśmialiśmy. Był to tak znajomy dźwięk. Zakuło mnie w sercu.
 - Kiedyś Nickowi przyśniło się, że jest baletnicą – parsknęłam. – Jak pewnego dnia był na środkach usypiających, razem z Kevinem ubraliśmy go w ciuchy baletnicy. Jak się obudził, było dużo śmiechu.
            Nick się zaczerwienił, a my z Maxine zaczęłyśmy się przesadnie śmiać. Przypomniało mi się, że mam z tego wydarzenie zdjęcia, więc obiecałam Maxine, iż jej je pokażę. Nick chciał udawać obrażonego, ale średnio mu wyszło.
            Kolejne lekcje były już tylko naznaczone czekaniem, aż zadzwoni dzwonek, a uczniowie wreszcie wrócą do domów.
            Pod koniec zajęć schowałam książki do szafki. Nie myślałam nad żadnymi zadaniami domowymi, po prostu chowałam je całkowicie bez wyjątku. Zamknęłam drzwi od szafki, a za nimi ukazał mi się Mattew. Na głowie miał idealnie dopracowany, artystyczny nieład. Opierał się o pozostałe szafki, trzymając dłonie w kieszeniach dresowych spodni. Uśmiechnął się smutno. Nie widziałam go dzisiaj na żadnej lekcji, ale to chyba dlatego, że tego dnia nie mieliśmy razem zajęć.
 - Even – skinął mi głową.
 - Mattew – odpowiedziałam mu gestem.
 - Możemy pogadać? – spytał mnie. Zaczął kierować się do drzwi wyjściowych.
            Tylko przytaknęłam. Powoli zaczęliśmy iść w kierunku parkingu.
 - Przyznałem się, że wszystko co kiedykolwiek zrobiłaś, robiliśmy razem – wyznał mi Mattew.
            Mało nie potknęłam się o własne nogi. Spojrzałam na niego.
 - Ale dlaczego?
            Chłopak przejechał dłonią po włosach. Miał smętny wyraz twarzy. Długo nie odpowiadał, wpatrując się w dal. - Nie chciałem, żebyś tylko ty za to dostała – wzruszył ramionami. – Dostałem listę wszystkiego co zrobiliśmy. Even, kim my, do cholery, jesteśmy? Zachowaliśmy się jak rozpuszczone debile.
            Nie umiałam znaleźć słów na jego wypowiedź. Zawsze uważałam, że Mattew ma wszystko. Normalnych rodziców, którzy każdego dnia pytają go jak w szkole. Starszą siostrę, na którą może liczyć. Rodzinę, która przyjeżdża co dwa tygodnie. Ładny, jednorodzinny dom z ogrodem. Pięknego owczarka niemieckiego. Zawsze był mądry i tak dalej. A dopiero  wtedy pojął, że zachowywaliśmy się jak debile.
 - Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
 - Matka Cola strasznie się wkurzyła jak się dowiedziała. Ojciec chyba jeszcze bardziej – kopnął kamień leżący na chodniku. – Cole mało mnie nie zabił, jak mnie spotkał. Powiedział, że nam nigdy nie wybaczy, plus masa przekleństw, których nie chcę powtarzać.
            Wiedziałam, że moi najlepsi kumple raczej zostaną przyszłością. Ale skoro Mattew się zmienia, to czemu nie może być dalej kimś ważnym w moim życiu.
 - Chyba czas się zmienić – powiedziałam szczerze. Byłam pewna, iż chłopak mnie zrozumie. – Stać się innymi ludźmi.
 - Popieram.
            Dotarliśmy do mojego samochodu. Otworzyłam drzwi, wrzuciłam do środka torbę. Oparłam się o nie, przyglądając się Mattew. Gdy na niego patrzyłam, wydawało mi się, że wydoroślał.
 - Masz jakieś plany, które nieuwzględnianą kradzieży? – zapytał mnie.
            Uśmiechnęłam się. Miałam wiele planów. Nigdzie nie było mowy o kradzieży. Jednak w tamtym momencie myślałam tylko o tym by żyć. Najlepiej bez duchów razem z moimi przyjaciółmi. Nie spodziewałabym się innego zakończenia. A szczególnie tego, które mnie spotkało.
 - Życie. W miarę normalne – odpowiedziałam.
            Pokiwał głową.
 - To jest coś – przyznał. – Chcę iść na studia. Z prawa.
 - To jest coś – powtórzyłam za nim. – Ja marzę już tylko o spokoju. I normalnym życiu.
            Wsiadłam do auta. Tym razem to on oparł się o moje drzwi. Zapięłam pas, a Mattew tylko mnie obserwował.
 - Pozdrów Cola ode mnie jeśli go spotkasz – rzuciłam.
 - Raczej nie chcę się do niego zbliżać – zaśmiał się sucho. – Wiesz co mi kiedyś powiedział? Że kocha się w Monique.
 - Taa, zauważyłam jego wygłodniały wzrok. Niestety, teraz jej nie ma.
 - Tego nie jestem pewien – mruknął. Spojrzał na mnie. – Miłego życia, Even Alians.
 - Chyba raczej się jeszcze spotkamy – zamknęłam drzwi. Otworzyłam tylko okno. – Pa Mattew.
            Uśmiechnął się. Po jego twarzy przebiegł cień. Nie wiedziałam co to było, ale potem zadałam sobie sprawę, że jego już nie było, a ja wpatrywałam się w pustkę.
  - Ta jest ładna – Maxine poprawiła materiał na ramionach.
 - Mówisz tak o jakieś szóstej – zauważyłam . – Twoim zdaniem wszystkie są ładne.
 - Po to ty tu jesteś – przeglądała się w lustrze. – Masz mi doradzić. Sądzisz, że Nickowi by się podobała? - Maxine, Nickowi spodobasz się nawet w worku na ziemniaki.
            Wzięła kolejną. Tym razem zieloną. Gdy patrzyła na te wszystkie słodkie sukieneczki, robiło mi się niedobrze. W sumie, nie ważne jak straszna była sukienka na wieszaku, na Maxine wyglądała bosko.
            Pokazywała mi się w każdej. Jednak patrząc na to, jak wiele było tu sukienek, nadal nie przymierzyła tej właściwej.
            Gdy ona męczyła się ze skomplikowanymi ramiączkami od ubrania, ja zaczęłam wałęsać się po sklepie. Było tam naprawdę wiele sukienek. Zaczęłam je przeglądać. Zza półek wyskoczyła sprzedawczyni, miła kobieta po 30-stce.
 - Nadal szukacie? – zagadała.
 - Niestety. Może pani jej doradzi? Ja nie mam do tego głowy.
 - Cóż, może coś znajdę.
            Zaczęła przeglądać sukienki. Pokazywała mi różne; strasznie świecące, pełne brokatu, we wszystkich kolorach. Żadna z nich nie pasowała do mojej przyjaciółki. Maxine przymierzała i przymierzała. W końcu zmęczona szukaniem, usiadłam, patrząc na to co miała na sobie Maxine. W końcu sprawdziłam telefon. Moja przyjaciółka chrząknęła, więc tylko posłałam jej przelotne spojrzenie. Rzuciła mi się w oczy jasnoróżowa sukienka. Podniosłam na nią wzrok.
            Maxine wyglądała w niej naprawdę pięknie. Patrząc na nią wiedziałam, że nie trzeba jej żadnych wymyślnych sukienek. Ta wtedy była skromna, idealnie dopasowana. Na mnie prezentowała by się strasznie. Dla niej była perfekcyjna.
 - Nie wiem czy to właśnie o to mi cho… - Wyglądasz przepięknie – przerwałam jej. – Ona jest jakby na ciebie szyta!
            Zaczęła się przyglądać. Gładziła dłonią materiał, patrząc jak się na niej układa. Uśmiechnęła się w końcu.
 - Nickowi się spodoba – zapewniłam ją.
 - Mnie się podoba – powiedziała.
            Kupiła ją. Odwiozła mnie do domu. Jeszcze w aucie dokładnie mi wyjaśniła jak ma wyglądać sobota: miałam przyjechać do niej. Sama się czesała i robiła makijaż. Ja miałam jej doradzić, ale również Maxine oznajmiła, że i mnie zrobi na bóstwo. Przypominała mi po sto razy, o której mam być u niej, o której wyjedziemy na urodziny oraz karygodnie zabraniała mi zaglądać do tego co mi kupiła na imprezę. Zaczynałam się bać tego, czy nie wyciśnie mnie w jakoś różową sukieneczkę z kokardkami. 

wtorek, 23 sierpnia 2016

Rozdział dwudziesty ósmy

            Prawie wszystko układało się pomyślnie. Prawie. 
            Mama Nicka dostała jakiegoś ataku. Na szczęście mój przyjaciel szybko zareagował, wołają pielęgniarki. Okazało się potem, że pani Sailes dostawała zbyt silne leki, które w bardzo dużym stopniu wywołały jej stan. Na całe szczęście szybko opanowali sytuacje, a kobieta zaczęła reagować.
            Kevin odszedł. Gdziekolwiek się odchodziło. Nick nagle zapomniał, że zaczynał popadać w coś na rodzaj depresji. Pani Linday była szczęśliwa, bo jej córeczka spoczęła obok ojca. Tylko jedyna osoba na świecie jak się sypała, tak się sypała.
            Oczywiście tą osobą byłam ja.
            Zaraz potem jak Kevin odszedł na zawsze, dopadł mnie jeszcze gorszy ból głowy niż zazwyczaj. W ekspresowym tempie zaczęłam tracić krew, która lała mi się z nosa i z głowy, po tym jak spadłam ze stołka, uderzając głową w kafelki. Musieli przytoczyć mi krew, żebym w ogóle mogła funkcjonować. Nawet mnie nie przewieźli do normalnego szpitala, tylko położyli na wolnym łóżku w psychiatryku. Gdy przyjechał mój lekarz prowadzący, zauważył, że to chyba jednak nie anemia.
            Po tym jak mój stan choć odrobinkę się poprawił, dostałam się karetką do szpitala. Tam zaczęła się masa badań; od sprawdzenia krwi i moczu, do tomografii. Nikt nadal nie miał pojęcia co mi jest.
            Tylko ja wiedziałam.
            Wszystko zaczęło się od nowa, gdy poczułam odejście Niny. Dostałam ataku padaczki. Serce waliło mi tak szybko, że wyczekiwałam momentu, aż wyskoczy prosto w ręce pielęgniarki. W końcu dostałam taką ilość leków, która sprawiła, że wiedziałam jedenaście palców w lewej dłoni i tylko trzy u prawej.
            Przyszła Maxine. Nick z  Mattew. Mamy ani śladu, ale tego nikt się nie spodziewał. Nawet zajrzała pani Linday, która zadzwoniła na moją komórkę. Odebrał Nick, a potem zaproponował, że ją do mnie przywiezie.
            W sumie nie wiem ile tam leżałam. Czułam się trochę tak, jakby ktoś rozbił mnie na milion kawałeczków, potem poskładał, tylko że nie miał instrukcji, więc wszystko było nie na swoim miejscu.
            Kiedy mnie wypuścili, spędzałam całe dnie w domu. Skulona na kanapie w salonie, owinięta kocem, pozwalałam Elizie, aby robiła mi gorącą herbatę. Nick na zmianę z Maxine dzwonili do mnie, pytając co u mnie, czy biorę leki albo zwyczajnie dopytywali się jak się czuję. Mama mijała mnie każdego dnia, rejestrując tylko, że z dnia na dzień wyglądałam gorzej.
            Spędziłam sporo czasu zapisując sobie co wydarzyło się po spotkaniu różnych duchów. Za każdym razem, gdy dochodziło między nami do kontaktu wzrokowego, nic mi nie było. Jednak kiedy dzieli ze mną wspomnienia, mdlałam, dostawałam krwotoku, problemów z głową przez kilka następnych tygodni, a ostatnią atak ,,padaczki’’. W sumie to na pewno nie była epilepsja. To po prostu duchy.
            Miałam też czas, by poszukać czegoś o Chrisie.
            W sumie niczego nie znalazłam, ale miałam co robić. Siedzenie całymi dniami w domu, nie ruszając się z miejsca przez kilka godzin, nie było fascynującym zajęciem. Nawet nie spałam w nocy. Jeśli już to robiłam to nad ranem lub popołudniu.

            Z kwietniem nadeszły naprawdę ładne dni. Słońce nieśmiało świeciło, a na dworze robiło się ciepło. Ludzie wychodzili na świeże powietrze jak mrówki, a ja patrzyłam na nich z okna, zasłaniając rolety. Siedziałam w domu już bite trzy tygodnie. Miałam dość murów.
            Zabrałam więc kluczyki od auta, torbę ora telefon. Wysłałam Nickowi wiadomość, informując go, że jadę do pani Linday. Jakby coś się działo, obiecałam zadzwonić.
            Miałam nadzieję choć odrobinkę posprzątać, aby wypełnić moje prace społeczne. Kiedy zaparkowałam samochód na zarośniętym podjeździe, wcale nie spodziewałam się widoku pogotowia. Wysiadłam, powoli idąc w kierunku domu. W torbie znalazłam identyfikator, który miał poinformować ratowników medycznych o tym, kim jestem.
            W domu, w miejscach, które posprzątałam, osiadł się kurz. W salonie słyszałam cichą rozmowę jakiś trzech osób. Pokierowałam się w tamtym kierunku. Pierwsze co zobaczyłam to fotel, w którym siadywała pani Linday, odwrócony w stronę okna, mimo iż wcześniej stał do kominka. Rzucili mi się w oczy mężczyźni, którzy pakowali sprzęt medyczny. Jedyna kobieta, jaką zauważyłam, stała obok kominka z książką telefoniczną, ostro ją przeszukując.
 - Dzień dobry – cicho przywitałam osoby zgromadzone w pokoju.
 - Dzień dobry – odparł starszy z mężczyzn, patrząc na mnie lekko podejrzliwie. – Nie sądzę, że powinna pani tu być.
 - Gdzie pani Linday? Coś się stało? – rzuciłam okiem po salonie. Ani śladu niczego szczególnie innego.
 - Kim pani jest?
 - Pracuję tu społecznie – wskazałam na dokument zawieszony na mojej szyi. – Sprzątam w domu pani Linday. Albo raczej próbuje doprowadzić go do znośnego wyglądu.
 - Nie powinniśmy pani o tym imformować, jeśli nie jest pani z rodziny – odezwała się kobieta. – Ale ktoś musi o tym wiedzieć.
            Kiwnęłam głową. Owa kobieta podeszła do mnie. Miała krótkie włosy do ramion, ostre rysy twarzy i przenikające oczy. Położyła mi dłoń na ramieniu. Miała lodowate ręce.
 - Pani Sadie Linday nie żyje.
            Spojrzałam na nią zdezorientowana. Czekałam przez kilka sekund, aż matka Niny podniesie się z fotela z uśmiechem na twarzy, mówiąc ,,żarcik’’. Nie doczekałam się tego jednak.
            Ratowniczka patrzyła na mnie z wyczekiwaniem. Ja zaś ruszyłam ku małej kanapie w rogu pokoju. Była obdrapana i pokryta kurzem. Nikt na niej długo nie siedział. Usiadłam na niej, zanurzając twarz w dłonie. Czułam jak do oczu napływają mi łzy. Przejechałam ręką po twarzy, w nadziei że zgarnę je wszystkie z policzków. Wciągałam gwałtownie powietrze. Ile jeszcze osób umrze? – pytałam sama siebie.
 - Ale…jak? – wybąkałam, patrząc na zgromadzone osoby w pokoju.
 - Przed kilkoma sekundami przyjechały tu odpowiednie służby. Zmarła dziś w nocy. We śnie.
            Nie chciałam w to wierzyć. Siedząc tak myślałam dlaczego tak się stało. Dopiero patrząc na rodziną fotografię zdałam sobie sprawę, że tylko czekała, aż jej córka się znajdzie.
 - Jest szczęśliwa z rodziną…- wyszeptałam.
            Tamci ludzie o nic nie pytali. Tylko patrzyli na mnie z współczuciem.
 - Znała ją pani dobrze? – usłyszałam kroki kobiety, kucnęła przede mną. Rysy na jej twarzy złagodniały.
            Kiwnęłam tylko głową. Nie do końca ją znałam, ale wiedziałam że była dobrą kobietą. Która zbyt wiele wycierpiała.
 - Może wie pani czy miała jakieś dzieci. Osoby, które trzeba by o tym powiadomić?
            Tym razem pokręciłam spokojnie głową.
 - Jej jedyna córka została odnaleziona martwa kilka tygodni temu, po latach poszukiwań. Maż zmarł wiele lat temu, na zawał serce – wytłumaczyłam.
 - Pewnie nie wytrzymała emocji – domyślała się kobieta.
 - Nie – zaprotestowałam. – Po prostu tęskniła za rodziną.
            Napotkałam pytające spojrzenia zgromadzonych osób.
 - Tylko oni oboje się liczyli. Kiedy wiedziała, że oboje są u góry, chyba zechciała do nich dołączyć.
            Nie chciałam wspominać o tym, że to ja znalazłam ciało Niny. Nie mówiłam o duchach, ale też nie szczególnie chciałam zaznaczać, że pani Linday była gotowa na śmierć, tylko czekała aż jej córka się odnajdzie.
 - Możliwe – kobieta wstała. Podeszła do fotela, podnosząc jakoś kartkę. – Napisała list do jakieś dziewczyny. Znasz może Even Alians?
            Uśmiechnęłam się, mimo nadal lecących z moich oczu łez.
 - To ja.
            Kobieta posłała mi uśmiech. Podała mi kopertę. Ładnym, starannym pismem, była ona zaadresowana do mnie.
 - Nie sądzę, że mamy tu coś jeszcze do roboty – zauważył młodszy ratownik, przewieszając sobie przez ramię torbę. – Zwijajmy się. Pani też nie powinna tutaj przebywać.
            Przytaknęłam. Nadal trzymając w dłoniach list, ruszyłam do wyjścia, chcąc zrobić miejsce do wyjechania dla karetki. Jednak kiedy tamci odjechali, ponownie wjechałam na podjazd. Zaciągnęłam hamulec. Powoli odkleiłam kopertę. Wyjęłam z niej list, starannie napisany, delikatnie pochylonym pismem. Zaczęłam czytać, a łzy spadały na kartkę. W głowie miałam głos pani Linday.

Droga Even!

Przez ostatnie wydarzenia nie miałam jak ci podziękować, za odnalezienie mojej córki. Uważałam ją za martwą, ale wierzyłam w to, że żyje. Po tylu latach, potrzebna mi byłaś tylko ty. Dziękuję Ci za to, moja droga.

Teraz, gdy już na świcie nie ma mojego ukochanego, który nie doczekał odnalezienie naszej córeczki, wierzę że już się z nią widział. Nie mam już czego szukać na Ziemi. Potrzebuje odpoczynku. Ujrzenia córki i męża.

Widziałam w Tobie ogromny potencjał. Nie bił z twojej mowy ani gestów, ubrań czy wyglądu. Dostrzegłam go w Twoich oczach. Jesteś wyjątkową dziewczyną. Nie możesz o tym zapomnieć. Przed Tobą wiele lat życia, miłości, szczęścia, wzlotów i upadków. Życzę Ci cudownych lat. Jak najwięcej cudownych lat.

Sadie Linday
W kopercie znalazłam jeszcze mój dokument, który pani Linday podpisała, zatwierdzając, że odpracowałam wszystkie godziny prac społecznych. 

            Udało się nawiązać kontakt z jakąś kuzynką pani Linday. Była to starsza kobieta, nie za bardzo wiedząca jak ma zorganizować pogrzeb kuzynki. Zaproponowałam jej pomoc. Załatwiliśmy skromną uroczystość, z mnóstwem żywych kwiatów, miłych słów i dużą ilością Boga. Nie było wiele osób. Ale cieszył mnie fakt, że przyszły osoby, którą znały kobietę.
            Duchowny naprawdę pięknie mówił o zmarłej. Przytaczał wiele cytatów z Biblii. Wspomniał kilka razy o panu Linday i ich córce. Tak jak księża zawsze mnie denerwowali, tak tego dnia ze łzami słuchałam jego słów.
            Po pogrzebie spacerowałam po cmentarzu, odwiedzając wszystkich tych, którzy odeszli. Jak zawsze nic nie wskazywało na to, by ktoś był na grobie taty. Przy miejscu spoczynku Maggie było pełno świeżych kwiatów. Gdy sama kładłam tam różę, natknęłam się chyba na jej rodziców. Grzecznie powiedziałam im dzień dobry, a oni z uśmiechem mi odpowiedzieli. Chyba jakoś da się pozbierać po czyjeś śmierci. Groby Niny oraz Kevina nadal były usłane świeżymi kwiatami. Monique zostawiłam sobie na koniec.
            Siedziałam na ławce, wpatrując się w jej zdjęcie przytwierdzone do płyty nagrobnej. Była na nim uśmiechnięta i beztroska. Gdy już chciałam odejść zobaczyłam coś, czego całkiem nie spodziewałam się zobaczyć. No ale cóż, ostatnio ciągle wszystko mnie zaskakuje.
            Monique stała spokojnie, trzymając dłonie splecione za sobą. Patrzyła na mnie całkowicie nieświadoma tego, że ją widzę. Wzrok miała spokojny. A oczy takie jak zawsze. Ludzkie.
 - Monique – wyszeptałam.
            Jej wzrok był spokojny. Patrzyła na mnie ciepło, kręcąc głową z niedowierzaniem.
 - Czyli mnie widzisz – powiedziała tylko.        
            Odwróciłam się od niej. Zaczęłam iść szybko w stronę kaplicy. Obracałam się tylko by sprawdzić, czy zrozumiała, że ma pójść za mną. Stanęłam w jakimś ustronnym miejscu, gdzie byłam pewna, iż mnie nie widać.
 - Jak to możliwe? – zapytała chwilę po tym jak się pojawiła obok mnie.
 - Nie mam pojęcia – wyznałam. – Też chciałabym wiedzieć.
            Widziałam znajomą twarz przyjaciółki. Cały czas w głowie miałam obraz tego jak ciężarówka wjeżdżała prosto w nią. Jednak jej oczy były takie prawdziwie. Nie zamglone jak w chwili śmierci. Widziałam ducha mojej Monique, mimo że tak niedawno opłakiwałam jej stratę.
 - Boże, Monique – jęknęłam. Czułam już napływające łzy. Ile jeszcze razy będę musiała płakać?! – Tak strasznie mi przykro.
            Bałam się, że przyjaciółka mi nie wybaczy. Przerażało mnie dalsze życie z ciążącym sumieniem, które od czasu do czasu się odzywało.
 - Even – powiedziała miękko Monique.
            Uśmiechała się lekko. Na twarzy widziałam tylko ciepło i radość. Zero złości. Nic a nic.
 - To nie twoja wina – uniosła widmową dłoń, kiedy chciałam coś powiedzieć. – Umarłam. Nic tego nie zmieni. Jestem szczęśliwa, że mogę z tobą rozmawiać. To mi wystarczy.
            Na jej twarzy malowało się błogie uczucie. Myślałam o tym jak zacznie na mnie krzyczeć, żałować, że to nie ja umarłam. Pomyliłam się. Moja przyjaciółka była całkowicie spokojna, zapatrzona we mnie, jakby fakt, że widzę ją po śmierci, nie robił różnicy.
 - Monique – jedna łza stoczyła się po moim policzku. – Tak bardzo za tobą tęsknie.
            Nie ścierałam spływających po mojej twarzy łez. Powoli zaczynałam rozumieć, że nie są wcale oznaką słabości. Są przykładem uczuć. Człowieczeństwa.
 - Nie tylko ty – dotknęła mojego ramienia. Delikatnie, niczym motyl.
            Patrzyłam na nią. Czułam się tak jakbym widziała anioła. Emanowała od niej przyjazna energia, była prawie jak żywa. Nie widziałam w jej wzroku żalu. Mimo, że miała ranę na głowie, to nadal była tą idealną Monique. Moją Monique.
            Oparłam się o ścianę. Płakałam, śmiejąc się. Po raz pierwszy w życiu, łzy wydały mi się tutaj na zbyt naturalne. Cieszyłam się widząc ducha. Wreszcie mój dar nie był, aż taki straszny.
 - Odejdziesz? – nie chciałam tego.
 - Jeszcze nie teraz – wydawała mi się taka poważna. Inna. Zmieniona. – Zbyt wiele osób mnie teraz potrzebuje.
            Powoli pokiwałam głową. Rozumiałam co miała na myśli. W sumie miała chyba wieczność na tą decyzję.
 - Kocham cię, Even. Bez względu na wszystko.
  - Ja ciebie też Monique – te słowa nie były wcale takie oklepane jak mi się wcześniej zdawało.
            Rozmyła się. Pomachała mi dłonią, przez którą wszystko prześwitywało. Znikała powoli, a ja wiedziałam, że gdy tylko zapragnę jej obok, wystarczy o niej pomyśleć. Bo zawsze była gdzieś obok.
            Dotknęłam zimnego łańcuszka. Medalik, który był przeznaczony dla mojej przyjaciółki, połyskiwał na mojej szyi. Zawsze miałam go o sobie. Przypominał mi o niej. O każdej osobie, która odeszła.

            ,,Każdy dzień jest wyjątkowy, magiczny. A ty musisz dbać, by było tak zawsze.’’

            

czwartek, 18 sierpnia 2016

Rozdział dwudziesty siódmy


            W sumie zwolnienie lekarskie mi się skończyło, ale nie miałam większej ochoty, żeby chodzić do szkoły. Więc poszłam do szpitala, żeby powiedzieć mojemu lekarzowi prowadzącemu, że nadal średnio się czuje. Dało mi to jakieś dwa tygodnie wolności.
            Moja mama nieszczególnie była zainteresowana faktem, że nie chodzę do szkoły. Ale dzięki temu miałam więcej czasu, na załatwienie swoich spraw.
            Pierwszą z nich był duch Niny. Wsiadłam więc w samochód, kierując się na jezioro, przy którym cała nasza ostatnia „przygoda” się zaczęła.
            W momencie, gdy stanęłam na mostu, od razu pojawiła się Nina. Nadal jej oczy były dziwnie puste. Porównywałam je z tymi dużymi, błękitnymi oczami Maggie, pełnymi smutku, lecz i jakiegoś rodzaju szczęścia. Nina patrzyła na mnie tylko z żalem. I niczym po za tym.
 - No i co zadowolona? Teraz jesteś szczęśliwa, po tym jak ukazałaś prawdę światu?
 - Tak, też się cieszę, że cię widzę – uśmiechnęłam się bez krzty radości. – Najpierw zazwyczaj się wita.
 - Jesteś śmieszna. Pozbawiona sensu – skrzywiła się z odrazą.
 - Dzięki. Zdecydowanie wolę to od stwierdzenia, że jestem szalona czy coś.
            Odwróciła się do mnie plecami. Wpatrywała się w jezioro. Ja zaś zastanawiałam się jak zimna może być woda. Mieliśmy jeszcze marzec, a pogodna ostatnio wcale nie była zbyt przyjemna. Przez ostatnie dni chodziłam w grubych bluzach, a Maxine cały czas pokazywała się w kurtce.
 - Teraz już możesz odejść dalej? – zagadnęłam ją.
 - Co?! – gwałtownie pojawiła się zaraz obok mnie. – O czym ty mówisz?
 - Sądzisz, że po szesnastu latach widzenia duchów, nie jestem obeznana w temacie? – odparłam spokojnie.
            Odsunęła się ode mnie. Wpatrywała się w moją twarz, szukając jakiś podpowiedzi.
 - Kim ty jesteś? – zadała mi po raz kolejny to samo pytanie.
 - Jak będę wiedzieć, dam ci znać.   
            W sumie nie bardzo zależało mi na tym, aby odeszła. Ale byłam pewna, że duchy powinny odchodzić. Co jeśli Bóg się wkurzy i wyśle mi list, takiego na przykład Wyjca, jak w Harrym Potterze?
 - Jak już będziesz w tym piekle, wyślij pocztówkę. Zaznajomię się z moim przyszłym miejscem zamieszkania.
            Posłała mi groźny wzrok. Nadal była niewzruszona. Nie tak łatwo było mnie przerazić.
 - Co ty z tego masz?
 - Cudowną czystość duszy i serce – ponownie uśmiechnęłam się bez śmiechu.
 - Boże jedyny – mruknęła, mrużąc oczy. – Czy ty chociaż przez jedyną minutę nie możesz rozmawiać ze mną normalnie.
 - Taka taktyka rozmowy – wytłumaczyłam.
  - Odpowiesz więc na moje pytanie?
            Przez chwilę rozważałam odpowiedź. Mogłam znowu coś palnąć i serio ją wkurzyć. A nie chciałam denerwować ducha, na środku jakiegoś mostku, przy totalnym pustkowiu.
 - Skoro już widzę duchy, to chyba coś muszę z nimi robić – w sumie nie była to odpowiedź na jej pytanie
            Nie byłam pewna czy to do końca prawda. Gdy byłam dzieckiem sporo rozmawiałam z duchami. Teraz pomogłam zaledwie jednemu załatwić swoje sprawy, by ruszył ku nieznanemu. Czy miałam coś z tego? Chyba święty spokój.
 - Zanim przejdziesz przez tą całą magiczną bramę, pójdź, poleć czy jak ty się tam przemieszczasz, do swojej mamy. Zobacz co z niej zostało – mój głos był suchy i bezbarwny. Nie wiedziałam skąd się u mnie nagle wziął brak emocji.
            Tak naprawdę było mi szkoda pani Linday. Była cudowną osobą. Taką prawdziwie kochającą matką, mającą tylko jedno dziecko. Tęskniła przez lata za swoją córeczką, a ta odebrała sobie życie.
 - Zachowałaś się samolubnie, nie myśląc o niej. Kiedy zmarł twój tata, nie miała nikogo.
            Całe dotychczasowe życie byłam egoistyczna. Aż tu koniec końców pouczam kogoś. I to na dodatek ducha dziewczyny, która się zabiła.
 - Żegnaj Even – powoli się rozmywała. Zdawało mi się, że chyba się dogadałyśmy. – Do zobaczenia w piekle.
            Przeszły mnie ciarki na te słowa. No ale cóż, sama na to wpadłam.

            Nie wiedziałam czy taśmy policyjne są nadal w lesie. Po zabraniu ciał i zbadaniu sprawy raczej nic już tam nie było. W sumie las okalający jezioro stał się państwowy, bo jak mówili w wiadomościach, właściciel zmarł pięć lat temu, nie zapisując ich nikomu.
            W głowie miałam drogę do miejsca ich śmierci. Trzymałam twardo kierownicę, podskakując na wybojach. Ciągle widziałam moment, gdy trafiliśmy na ich ciała.
            Resztki taśmy walały się jeszcze na ziemi. Niby tacy super policjanci, a jednak nie sprzątają po sobie. Ehh. Gdybym trafiła tu przypadkiem, nawet nie wiedziałabym jaka odbyła się tu tragedia.
            Na pniu, o który się przewróciłam kilka dni wcześniej siedział Kevin – znaczy się jego duch. Smętny, zgarbiony kształt, wpatrujący się w pustkę.
 - Kevin – powiedziałam.
            Duch zniknął. Byłam przygotowana na to, że zaraz pojawił się przede mną.
 - Even – jego oczy były podobne do oczu Niny. Puste. Martwe. – Miło cię widzieć.      
            Usłyszałam sarkazm w jego głosie. Nie chciałam wyciągać błędnych wniosków co do niego. W końcu zabiła go jego dziewczyna.
 - Co u ciebie, piękna? Jak się żyje? – jego głos był szorstki. Jak papier ścierny. – Fajnie szuka się zwłok?
 - Miewałam lepsze zajęcia.
            Nie rozpoznawałam go. Serio. Nie takiego Kevina pamiętałam.
 - Zmieniłeś się – zauważyłam.
 - Co cóż. Umarłem.
            Zaczęłam analizować wnioski. Oboje bardzo się zmienili. Nie byli sobą, ale raczej bardziej wrednymi wersjami siebie. Ale Kevin nie bywał wredny. Spróbowałam więc zwalczyć ogień ogniem.
 - Wiesz, przyszłam ci tylko powiedzieć, że fajnie jest. Siedzisz sobie tutaj, jak u babci na herbatce. Wspominasz i tak dalej. No. A twój ojciec bawi się gdzieś na Hawajach czy coś – gadałam jak totalna debilka. Ale działało. Mina mu zrzedła. – Pewnie ma jakoś dziunie na boku. I świetnie się bawią. Może masz już siostrzyczkę? Albo kolejnego braciszka? E tam. Twoja mama pewnie bawi się jeszcze lepiej. Leżenie w psychiatryku to zarąbiście cudowne zajęcie co? No wiesz gapienie się w ściany i w ogóle. A i Nick też się nie skarży. Ostatnio dostaje same pały, bo cały dzień prześladuje go obraz zwłok jego braciszka. Cud, miód, malina.
            Wiedziałam jak bardzo przegięłam. Widziałam to po jego minie. Oczy mu się rozszerzyły. Otworzył usta, patrząc na mnie cielęcym wzrokiem.
 - Zamknij usta, bo ci mucha wleci – parsknęłam.
            Nie dałam mu za wiele czasu na pojęcie moich słów. Po prostu złapałam go za rękę. W głowie przypomniałam sobie pierwszą kłótnię jego rodziców. I każdą kolejną. Krzyki wypełniały moją głowę. Przeplotłam te wspomnienia z obrazem pani Sailes w szpitalu. Z obrazem Nicka, stulonego w kącie pokoju, gdy słyszał krzyki. Jego smutek, gdy Kevin nie wrócił do domu. Oczy zaczęły mnie piec, gdy pokazałam mu siebie patrzącą się na rozpadającą rodzinę Sailes’ów, którą niegdyś uważałam za idealną.
            Puściłam go. W głowie mi huczało. Nie przejmowałam się tym zbytnio. Kevin zasłużył naprawdę. Bolesną. Taką, która sprowadziłaby go na ziemię.
 - Co? Tata odszedł? To…to przecież…
 - Niemożliwe? To chciałeś powiedzieć? Że twój idealny tatuś zostawił żonę i syna, bo tak mu się podobało?
            Zniknął. Pojawił się koło drzewa, w które uderzył pięścią. Ani sobie, ani roślinie nie wyrządził krzywdy.
 - Przestań użalać się nad sobą. Pomyśl o swojej rodzinie – byłam zła na siebie, że tak mu o tym mówię – Twoi bliscy cierpią.
 - Even…- zaczął się do mnie zbliżać.
 - Nie, nie Even – chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. – Musisz odejść dalej, żeby twoja mama wyzdrowiała.
            Stanął przede mną jak wryty. Poczułam gorąco na twarzy. Przejechałam po niej dłonią. Musiałam mieć wypieki od mówienia czy coś. Zaczęłam więc mu tłumaczyć co miałam na myśli.
 - Może jeżeli pójdziesz dalej, coś drgnie w twojej mamie. Może nie będzie już zombie. A jeśli sprawi to, że powróci dawna Clara?
            Wpatrywał się we mnie. Bardzo chciałam mieć rację. Sam fakt, że pani Sailes mogłaby wyzdrowieć był niezmiernie fantastyczny.
 - To wszystko jest takie dziwne – uśmiechnął się ze smutkiem. Wtedy to zauważyłam.
            Coś drgnęło w jego oczach. Niby nic, ale ten uśmiech sprawił, że stały się mniej puste. Jakby na chwile padł na nie blask słońca, a potem pozostał na nich, sprawiając, że stały się bardziej ludzkie. Nagle patrzyłam na ducha, odrobinkę zbliżonego do Kevina, którego znałam.
  - Jest szansa, że to dla niej zrobisz – poczułam się zmęczona. Mój głos to zdradził. – I tak przebywanie tutaj jako duch nic ci nie da. Będziesz patrzeć jak inni żyją własnymi sprawami. Może jeśli odejdziesz czeka cię coś nowego?
            Żadne z nas nic więcej na ten temat nie powiedziało. Wpatrywaliśmy się w miejsce, gdzie dwa życia zostały zabrane. Za sprawą jedną osoby.
 - Masz jej to za złe?
 - Zachowałem się jak idiota, strasząc ją. Sam sobie to zrobiłem – wskazał na swoją głowę, gdzie paskuda rana pozostała z nim na wieczność. – Szkoda tylko, że sama się zabiła. Mogła uszanować fakt, że już jedna osoba jest przez nią martwa.
            Wyglądał tak jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Jednak zamilkł. Było jeszcze bardziej widać jego ranę, gdy marcowe słońce przebiło się przez korony drzew, oświetlając jego twarz.
 - Pojawisz się tam? Mogę przyjść z Nickiem…
 - On wie? – zapytał z nienacka.
 - O tym, że widzę duchy? – przytaknął. – Tak, wie.
            Ponownie kiwnął głową. Spojrzał na mnie przelotnie. Nie wiem czy byłam przewrażliwiona, ale chyba do jego oczu powoli wracały kolory.
            Zniknął. Poszłam więc do auta. Tam znowu czułam to uporczywe gorącą. Stwierdziłam, że im szybciej znajdę się w domu, tym lepiej. Przejechałam rękoma po policzkach. Zapięłam pas, przekręciłam kluczyk w stacyjce. Wtedy spostrzegłam, że mam coś na dłoniach. Przyglądając się szkarłatnym plamom, zdałam sobie sprawę, że to krew. Spojrzałam w lusterko. Z nosa ciekła mi krew.
            Zaczynałam coraz mnie rozumieć co mi jest.

            Zaraz po tym jak doprowadziłam się do porządku, przyciśniętą chusteczką do nosa, zadzwoniłam do Nicka. Wcale się nie zdziwiłam, kiedy odebrała Maxine.
 - Hej – przywitała mnie. – Nick bierze prysznic. Dopiero co się obudził.  
            Pozer. Była czwarta czternaście po południu, a on śmiał się ze mnie, że śpię do czwartej.
 - Mogę wpaść? Muszę mu coś powiedzieć – nie chciałam zabierać Maxine. Sama moja obecność w takiej chwili nie była moim zadaniem zbyt pocieszająca. – Sądzisz, że uda mi się go wyciągnąć z domu?
 - Dobrze by było.
            Rozłączyłam się. Jechałam ponownie po tej strasznej drodze, aż wyjechałam na asfalt. Spokojnie jechałam, patrząc jak świry wyprzedzają mnie, jadąc z ponad stówę w zabudowanym.
            Do domu Nicka dojechałam prawie o piątej. Popołudnie okazywało się w miarę pogodne, z czego już wszyscy korzystali, wychodząc z domów. Wtarłam buty o wycieraczkę, ale zanim weszłam sprawdziłam swoją twarz w komórce. Chciałam być pewna, że nie ma na mojej twarzy krwi. Jeszcze tego brakowało, żeby martwili się o mnie.
            W mieszkaniu panował porządek. Nie żeby coś, ale Nick dbał o dom. Z kuchni czuć było aromat parzonej kawy. Tęskniłam za zapachem ciastek dochodzącym z tamtego pomieszczenia. Miałam nadzieję, że jeszcze kiedyś poczuję tę woń.
            W salonie spotkałam Maxine. Siedziała na sofie, przeglądając album ze zdjęciami. Piła coś z czerwonego kubka, z którego nigdy nikt nie pił, bo w domu Sailes’ów jakoś nikt nie lubił czerwieni.
 - Wyglądałaś słodko, w czasie dzieciństwa – właśnie otworzyła na stronie, gdzie znajdowało się moje wspólne zdjęcie z Nickiem, gdy mieliśmy po osiem lat.
 - Jak Nick? – usiadłam obok niej, wpatrując się w zdjęcie, gdzie jej chłopak nie miał górnej jedynki.
 - Zaniosłam mu właśnie zimny obiad. Ostatnio prawie nic nie mówi. Chyba pogrzeb dobił go ostatecznie – zamknęłam album, po czym położyła go na stoliku do kawy. – Na początku podstawiałam mu wszystko pod nos, co pięć minut zapewniałam go, że wszystko będzie dobrze. Ale wiem, że to całkiem bez sensu, bo każdego dnia i tak było gorzej.
 - A co ze szkołą? – byłam zdziwiona niechodzeniem przez Maxine do szkoły.
 - Rodzice rozumieją, że ktoś musi przy nim być. Lubią go. Usprawiedliwiają mnie pod warunkiem, że to nadrobię.
            Faktycznie, na fotelu pana Sailes’a, leżał stos podręczników.
 - Dobra, ja nie będę za delikatna – wstałam. – Zabieram go do szpitala. Do mamy.
 - Po co? – zapytała zdziwiona. – Oboje średnio kontaktują.
            Wciągnęłam powietrze. Zastanawiałam się co mu powiem.
 - Kevin – odparłam tylko, kierując się do pokoju mojego przyjaciela.
            Pozostawiłam Maxine samą, z czerwonym kubkiem przyłożonym do warg.
            Nicka zaś zastałam wpatrującego się w ścianę.
            Jeszcze kilka dni temu, normalnie ze mną rozmawiał. Mówił o tym, że nie może uwierzyć, że zapomniał jak nazywała się dziewczyna Kevina. Nie płakał za wiele. Przeżywał po cichu. Na to mu pozwalałam. Ale nie mogłam dopuścić do tego, by skończył jak jego mama.
 - Wstawaj! – krzyknęłam, zrzucając z niego koc.
            Leżał na łóżku, ubrany w spodnie od dresu i starą podkoszulkę. Spojrzał na mnie zdezorientowany.  Bez słów wyjaśnienia, otworzyłam jego szafę szukając jakiś normalnych ciuchów. Wzięłam pierwsze z brzegu dżinsy i koszulkę z nazwą jakiegoś zespołu. Dzięki ci Boże, że Nick słucha normalnej muzyki.
 - Jedziesz ze mną do szpitala – wyjaśniłam, rzucając mu w twarz ubrania.
            Nadal miał jakiś szok w oczach. Policzki miał zapadnięte, na całe szczęście nie zdążył jeszcze makabrycznie schudnąć. Dokładnie w tym momencie, kiedy zauważyłam w jakim starszym jest stanie, przypomniałam sobie mnie po śmierci Monique.
 - Nick, wiem o tym, że jest ci trudno – usiadłam na brzegu łóżka. – Pamiętasz co było, gdy zmarła nasza pani idealna aka Monique? Też mi było trudno. Ale jakoś się zebrałam. Wszyscy na ciebie liczymy. Nie po to Maxine siedzi tu całymi dniami, byś ty leżał i płakał. A teraz marsz do łazienki. Masz się doprowadzić do takiego stanu, żebym nie wstydziła się z tobą wyjść.
            Posłuchał mnie. Wziął ubrania jakie mu przyszykowałam, grzecznie idąc w kierunku łazienki.
 - Masz dwadzieścia minut! Czekam na dole! – krzyknęłam za nim.
            Wyrobił się w dziewiętnaście minut, schodząc do nas na dół.

            Nie pytał mnie o szczegóły. Po prostu wyszedł z domu za mną. Wsiadł do auta. Nie zapytał o nic, kiedy zobaczył stosik zakrwawionych chusteczek. Jechałam jak zawsze wolno, a on nie skomentował tego. Był jak nie Nick.
            W szpitalu jak zawsze uśmiechnięte pielęgniarki powitały nas miło. Przy samym pokoju pani Sailes, popchałam Nicka na ścianę. Przyparłam go, choć i tak wiedziałam, że nie pryśnie. Spojrzałam mu w oczy.
 - Posłuchaj, razem z Kevinem chcemy sprawdzić co się stanie jeśli on pójdzie dalej. Mamy nadzieję, że z waszą mamą będzie lepiej.
            Kiwnął głową.
 - Nie bądź taki! Zacznij zachowywać się normalnie. Teraz liczy się fakt czy twoja mama wyzdrowieje czy nie!
            Delikatnie mnie odepchnął. Zerknął w stronę korytarza, ale ten był pusty.
 - Role często się zmieniają – rzucił.
            Złapał za gałkę od drzwi. Wszedł do sali powolnym krokiem. Stanął obok łóżka. Pani Sailes leżała w tej samej pozycji jak zawsze, wpatrując się pusto w ścianę. Nick cmoknął ją w policzek.
 - Dzień doby, mamą.
            Zdałam sobie sprawę, iż po raz pierwszy jestem świadkiem wizyty Nicka u mamy. Przychodził tam przynajmniej raz w tygodniu, ale nigdy nie widziałam co wtedy robił.
            Usiadł na stołku. Dla mnie wcześniej wysunął spod łóżka drugi.
 - Kevin – mruknęłam pod nosem.
            Zamknęłam oczy. Wyobraziłam sobie ducha chłopaka. Powoli zaczął docierać do mnie jego głos, sposób jak się śmiał, czy to jak czasem nie mógł wymówić ”r”. Gdy zamrugałam, naprzeciw mnie majaczyła jego postać.
  - Coraz lepiej mi idzie – pochwaliłam sama siebie.
            Kevin podszedł do łóżka. Spojrzał na mnie. Zatrzymał wzrok na mojej twarz, niepokrytej teraz krwią. Przesunął spojrzenie na swojego brata. Dotknął jego dłoni. Wzdrygnął się delikatnie, ale doskonale wiedział co się dzieje.
 - Bracie? – rzucił w pustkę pokoju. Kevin spokojnie pokiwał głową, mimo że Nick tego nie widział. – Cieszę się, że jesteś.
 - Ja też – odparł starszy syn Sailes’ów.
            W końcu jego oczy pochwyciły niewzruszony wzrok matki. Patrzył na nią długo. A gdy w końcu uniósł głowę, tak że mogłam zobaczyć jego oczy, były one takie prawdziwe. Ludzkie.
            Zdałam sobie sprawę, że duchy nie stają się duchami z oczami jak za życia. One je zdobywają z czasem, gdy towarzyszą im ludzkie emocje.
 - Mamo – wyszeptał Kevin. Po jego widmowym policzku stoczyła się łza. – Tak mi przykro.
            Miałam ochotę wyjść. Chciałam zostawić tutaj tę rodzinę. Ale tylko ja widziałam tego jej członka, który odszedł już od nich. Dlatego też siedziałam spokojnie, patrząc w okno.
 - Even – wzdrygnęłam się. Nie byłam pewna który z chłopców to powiedział. – Chyba jestem gotów zaryzykować.
 - Twój wybór – rzuciłam.
            Nick spojrzał na mnie. Zaczął szukać jakieś podpowiedzi na mojej twarzy.
 - On chce odejść – wyjaśniłam mu.
            Kevin stanął przed ścianą, w którą wpatrywała się jego mama.
 - Jak to wygląda? – spytał mój przyjaciel.
 - Nie chcę zdradzać szczegółów. Ale to dla zmarłego cudowne przeżycie. Całe dotychczasowe życie w minutę.
            Brat Nicka kiwnął głową. Skierował swoje oczy na chłopaka, ściskającego dłoń pani Sailes. W jego oczach pojawił się podziw, szacunek. I miłość. Mimo, że Nick nie mógł znaleźć wzrokiem swojego starszego brata, byłam pewna, że coś poczuje. Na pewno.
 - Żegnaj braciszku – wyszeptali oboje w tym samym momencie.
            Kevin spojrzał na okno za mną. Ja zaś rejestrowałam jego oczy. Były takie podobne do tych, które widziałam za jego życia. Nie widziałam już rany na skroni czy pobrudzonych ubrań. Dostrzegałam oczy. Bo jak się okazuje one nawet po śmierci się nie zmieniają.
 - Żegnaj, Even – pożegnał mnie.
 - Pa Kevin.
            Skupił się na swojej mamie. Nic nie powiedział. Ale dostrzegłam jak jej dłoń drgnęła. Nie podzieliłam się swoim spostrzeżeniem, bo liczyłam na cud. Taki prawdziwy, niesamowity cud.
            Postać Kevina zaczęła znikać. Jego obraz zaczął blednąć. Widziałam to co widział właśnie on. Bramę. Ogromną. Piękną. Oznaczającą coś nowego.
            Czułam radość, jaka go przepełniła, gdy ją przeszedł. Miałam przed oczami jego, dopiero co narodzonego Kevina. Pierwszy rower. Masa siniaków. Zdarte kolana. Czułam pasję jaka go przepełniała, w dniu gdy dostał się do szkolnej drużyny. Cieszyły go drobne rzeczy; dobra ocena w szkole, poprawny rzut, uśmiech matki na twarzy, śmiech Niny. Pełno wspomnień z Niną. Narodziny Nicka. Wiadomość o tym, że będzie miał brata lub siostrzyczkę. Pierwsza dziewczyna. Wypad z kolegami. Prawdziwi przyjaciele.            
            Jego wspomnienia mieszały się z moimi wspomnieniami, które go dotyczyły. Jak zawsze się nad nami wywyższał. Jak pomagał w nauce bratu. Jak przychodził z Niną do domu. Jaki był szczęśliwy po wygranym meczu. Byłam w trzech miejscach – w szpitalu, widząc coraz to bledszego ducha, stałam przed bramą, błądziłam po wspomnieniach.
            Spojrzałam na Nicka. Wpatrywał się we mnie zszokowany. Przeżywałam złość, radość, smutek, miłość, rozczarowanie, satysfakcję należącą do kogoś innego. A czułam się jakby te wspomnienia były też moje.
            Wszystko zniknęło w jednym momencie. Nie czułam już lekkości. Wiedziałam tylko, że głowa mi pęka, z nosa znowu leci mi krew. Spojrzałam przed siebie. Nick ściskał dłoń mamy, a ona oddychała płytko. Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, patrzyła na Nicka, nie na ścianę.
            A ja, co było do przewidzenia, zemdlałam.