niedziela, 28 czerwca 2015

Rozdział jedenasty


           Ile jest kroków od opuszczonej stacji metra do zakładu pogrzebowego? Równe trzysta dwadzieścia cztery. A ile od piekarni ‘’Ciotki Słodkości’’, (wiem, beznadziejna nazwa) do sklepu z używaną odzieżą, która pęka w szwach, bo nikt tam nie kupuje? Dokładnie dwieście sześćdziesiąt jeden. Oto moje zajęcie na umilenie czasu; liczenie kroków pomiędzy obiektami. Później zsumowałam to wszystko i miałam odległość dzielącą mój dom, a stary most. Dobra, przyznam się. Matma nie jest moim słabym punktem, zawsze byłam w niej dobra, ale ani razu się do tego nie przyznałam. Czemu? Nie sądzicie, że super to by wyglądało, gdybym miała na świadectwie same dwóje, a z matmy piątkę? No, nie przesadzajmy.
            Dotarcie do domu zajęło mi sporo czasu. Nie śpieszyło mi się do niego, bo wiedziałam, że w domu jest moja mama i zaraz zaczną się jej wykłady na temat uciekania, popilnuje mnie jeden, góra dwa dni, a później wróci do normalności. Taka jej natura.
            Przed drzwiami zawahałam się chwilę. Sama sobie na to pozwoliłam; sama idę do domu. Ale i tak wiele bym nie przetrwała poza domem. Wciąż jest zima, więc prędzej umarłabym z przeziębienia i tak dalej, niż z głodu itp. Jak tylko otworzyłam drzwi, nałogowo się lekko cofnęłam. Muszę się przyznać, ale takie wypady zdarzają się często. Później powrót do domu, gdzie na mój powrót czekają bliscy – no i Monique rzucająca mi się na szyję, za każdym razem, gdy wracałam. Wraz z tą myślą do mojej głowy powrócił obraz mojej przyjaciółki leżącej na ziemi, nieżywej. Martwej.
            Weszłam do domu. Już w holu ogłuszyła mnie głośna rozmowa. Rozpoznałam głosy: mamy, Nicka, Maxine, jakiegoś policjanta, a nawet Mattew i Cola. Zabawne jak zniknięcie jednej osoby łączy kilka innych. Weszłam do salony, gdzie wszyscy siedzieli na kanapie oraz fotelach. Stałam chwilę w drzwiach, pierwszy zobaczy mnie Mattew – na jego twarzy rozkwitł jasny uśmiech. Cole miał zapuchnięte oczy, które lśniły od łez. Nick z smutną miną siedział obok Maxine, a ta trzymała dłoń na jego kolanie, pocieszając go po cichu. Kiedy mnie dostrzegł skoczył w górę, podbiegając do mnie i przytulając. Może zwykle bym go odsunęła, ale nie wtedy. Zarówno on jak i ja potrzebowaliśmy w tamtej chwili wsparcia. Wtedy po raz pierwszy wzrok Maxine nie był wredny i zazdrosny, ale pełen współczucia. W tym momencie przyjęłam to uczucie z wdzięcznością.
            Jednak mama wraz z policjantem rozmawiała w najlepsze, nie przerywając nawet w momencie, kiedy mnie zobaczyła. Cała ona.

            Minęły zaledwie dwa dni odbył się jej pogrzeb. Dzień, którego zapomnienie nigdy nie będzie dla mnie łatwe.
            Pierwszy raz, samowolnie, ubrałam się w sukienkę, którą, tak się złożyło dostałam, od Monique. Była to zwykła kiecka, czarna, do połowy ud, z w miarę głębokim dekoltem, gdzie kilka fałd materiału zbierało się, tworząc dziwną plątaninę. Oczywiście w życiu bym się w tym nie pokazała, więc trochę ją podrasowałam. Na plecach, w wysokości od szyi do, lekko wyżej niż bioder pocięłam ją, a układ pociętego materiału wyglądem przypominał coś, na co napadły pazury kota. Szew na końcu sukienki sprułam i poszarpałam nożem. Była to raczej sukienka w wersji metalowej. Na oba ucha ubrałam stosowne kolczyki w kształcie skrzyżowanych mieczy. Jeśli ktoś się spodziewał, że ubrałabym szpilki, koturnie, obcasy lub paletki to był w wielkim błędzie. Po prostu trampki. Zwykłe, czarne.
            Kiedy wszyscy byli w kostnicy, modliliby się its. (czytaj: i te sprawy), ja udałam się za mały budynek. Kojarzyłam, że była tam ławka. Gdy już ją zobaczyłam, zdziwiło mnie to, kto tam jest. Tata Monique. Siedział z głową między dłońmi, cicho łkając. Mimo to podeszłam do niego. Miał na sobie dopasowany czarny garnitur, pod nim czarną koszulę, która mimo barwy widać było, że jest wyprasowana perfekcyjnie. Do tego idealnie zawiązany krawat no i czarne buty.
 - Dzień dobry – powiedziałam na tyle głośno, by usłyszał mnie przez swój szloch.
            Podniósł głowę i zdobył się na słaby uśmiech. Zawsze go lubiłam. Tolerował mnie mimo tego, jak się zachowywałam, ubierałam. To było dokładne przeciwieństwo jego byłej żony. Głównie takie przypadki dawały mi do myślenia, czemu tych dwoje nie są już razem.
 - Cześć – przywitał mnie przesuwają się na ławce. – Siadaj.
            Usiadłam obok niego. Długo żadne z nas niczego nie mówiło. W tym czasie pan Startton doprowadzał się do porządku. Wytarł oczy w wyciągniętą z kieszeni chusteczką. Kiedy był już w miarę, powiedzmy, w porządku zaczął w jakiś sposób ze mną rozmowę.
 - Ślicznie wyglądasz – pochwalił mój strój.
 - Od niej – podpowiedziałam. – To znaczy…trochę ją poprawiłam.
 - To raczej zrozumiałe – uśmiechnął się. – Moja córeczka raczej nie ma takiego gustu.          
            Łatwo zauważyć, że jeszcze nie pogodził się ze śmiercią córki. Wciąż mówił o niej w czasie teraźniejszym, nadal miał w głowie jej wyraźny obrazy, ciągle słyszał w głowie jej głos.
 - Niedługo miałaby urodziny, – posmutniał – tak bardzo nie mogła się ich doczekać. Poprosiła mnie żebym namówił matkę, by była wtedy u mnie. Jak zwykle zapomniała o tej okazji. Chciała zaprosić koleżanki pójść do kina i na pizzę. Normalny dzień, z odrobiną szaleństwa. Nie chciała też drogich prezentów, tylko coś małego i skromnego. Dlatego kupiłem jej to.
            Wyjął z kieszeni naszyjnik. Był to złoty naszyjnik z drobnymi oczkami. Na jego środku zwisał medalik. Małe serce, płaskie z lekkimi wypukłościami. Delikatnie dotknął krawędzi, serce nagle się otworzyło. W środku, na lewej połówce wygrawerowany był napis ,,Na zawsze’’. Na prawej stronie, tak drobnym drukiem, że ciężko było przeczytać pisało: ,,Każdy dzień jest wyjątkowy, magiczny. A ty musisz dbać, by było tak zawsze.’’
 - Chciałem jej dać coś niepowtarzalnego – załkał. – Te słowa zawsze mówiła moja matka. Kiedy jeszcze żyła powtarzała je Monique za każdym razem, gdy ją widywała. Chyba o nim zapomniała, w dniu aż jej wzór zmarł. Pomyślałem, że byłby na niej czymś cudnym – wsunął mi go w dłoń. – Wiem, że byłaś dla niej kimś ważnym. Dlatego chcę dać go tobie.
            Kiedy tylko skończył mówić ostatnie słowo poczułam ukłucie poczucia winy. Monique nadal by żyła gdyby nie ja. Może już włożyłaby ten naszyjnik na szyję. Żyłaby w pełni szczęśliwa.
 - Nie mogę…nie – pokręciłam głową.
 - Proszę – szepnął. – Zrób to dla mnie. Dla niej.
            Tymi słowy przekonał mnie. Zamknęłam serce i założyłam go sobie na szyję. Nigdy nie lubiłam biżuterii tego typu, ale się do tego nie przyznałam.
            Później oboje poszliśmy na cmentarz. Już napomykałam, że nienawidzę pogrzebów. Ale ten był jeszcze gorszy. Stałam na samym brzegu, obok jej ojca. Równo naprzeciwko mnie stał Nick w czarnym garniturze, obok niego, wsparta na jego ramieniu Maxine, ubrana w czarną sukienkę i ciemne szpilki. Obok płakał, właśnie PŁAKAŁ – Cole. Teraz już to rozumiałam. Połączyły mi się wszystkie wydarzenia: ich zetknięte dłonie na rzeźbie, jego krnąbrne uwagi na jej temat. To, że zawsze pozwalał jej iść z nami. On był w niej zakochany. Naprawdę zakochany.
            Moje rozmyślania przerwał głos wymawiający moje imię. Ktoś mnie wołał.
 - Even, możesz powiedzieć coś o swej bliskiej przyjaciółce?
            Podeszłam do księdza. W życiu nie zgodziłabym się na przemowę pogrzebową, ale wtedy za wiele oczu było zwróconych na moją twarz. Za dużo osób polegało na mnie i moich słowach. Może bym się nie odważyła, ale po części byłam odpowiedzialna za jej śmierć.

 - Ekhem – odchrząknęłam. – Może jeszcze wczoraj, może nawet dziś rano, nie nazwałabym jej moją przyjaciółką. To raczej nie w moim stylu. Jednak pewna osoba nauczyła mnie jak można cokolwiek powiedzieć o innych. Nie była ani wyśmienitą kaskaderką, nie była ani trochę dobra w malowaniu graffiti na ścianach, nie umiała przeklinać, pyskować, pokazać pazura. Była duszą kujonki, która całymi dniami mogłaby siedzieć z książką na kolanach. Zachowywała dystans do zła. Była czystym aniołkiem. Nie mam pojęcia, po kiego zawarłam z nią jakikolwiek kontakt, ale jedno wiem na pewno: miała w sobie coś niezwykłego. Umiała zmieniać ludzi. Stwarzała nam nowy świat. Sobie samej też. Kto normalny wytrzymałby z drącą się wiecznie matką, która za wiele wymaga. Z przyjaciółką, która nie wie co to normalność. Jednak widać, że ona nie jest normalna. Nie będę nikomu truła o tym, że pozostanie w naszej pamięci, sercu. Nie zrobiła niczego wartego zapamiętania. Po kilku miesiącach z naszych głów wyparuje jej obraz. Już nie będzie jej głosu marudzącego jak to dzisiejsza kartkówka była prosta. Już nie zamieni się z nikim sprawdzianem żeby ten ktoś zdał do następnej klasy. Już nie będzie ,,Monique’’. Nie będzie jej trucia o niedorzeczności. Nie będzie jej głupich książek. Nie będzie tego całego mówienia ,,Ty ogromna melepeto’’ albo ,,Pabo’’. Już nie zmieni nikogo. Nie będzie ,,Jaka ta Monique wspaniała’’; ,,Ależ ona mądra’’; ,,Cudowna’’. Wraz z jej ciałem opuszczonym do ziemi znikną wszystkie te pochwały. Cuda, dyplomy. Tak samo pamięć o niej. Będzie powoli blednąć. Nie spełni swoich marzeń. Nie zrobi magisterki. Zniknie. Tak samo jej ciało, rozłoży się w ziemi. Grób pewnego dnia zapadnie się, nie będzie już nikogo kto by go naprawił. Zwiędną kwiaty, potłuką się znicze – nikt nich ponownie nie zapali. Dziś wszyscy ją kochają. Ale niedługo o niej zapomnicie. Szybko cały nasz świat wróci do normy. Wiem to na pewno. Jedno muszę jednak przyznać: była cholernie dobrą przyjaciółką. Tak dobrą, że pozostawi wielką bliznę, za co szczerze już ją nienawidzę. Przyznam się będzie mi jej brakować. Naprawdę. Powiem to znów: była cholernie dobra. Bardzo.