Ile jest
kroków od opuszczonej stacji metra do zakładu pogrzebowego? Równe trzysta
dwadzieścia cztery. A ile od piekarni ‘’Ciotki Słodkości’’, (wiem, beznadziejna
nazwa) do sklepu z używaną odzieżą, która pęka w szwach, bo nikt tam nie
kupuje? Dokładnie dwieście sześćdziesiąt jeden. Oto moje zajęcie na umilenie
czasu; liczenie kroków pomiędzy obiektami. Później zsumowałam to wszystko i
miałam odległość dzielącą mój dom, a stary most. Dobra, przyznam się. Matma nie
jest moim słabym punktem, zawsze byłam w niej dobra, ale ani razu się do tego
nie przyznałam. Czemu? Nie sądzicie, że super to by wyglądało, gdybym miała na
świadectwie same dwóje, a z matmy piątkę? No, nie przesadzajmy.
Dotarcie do
domu zajęło mi sporo czasu. Nie śpieszyło mi się do niego, bo wiedziałam, że w
domu jest moja mama i zaraz zaczną się jej wykłady na temat uciekania,
popilnuje mnie jeden, góra dwa dni, a później wróci do normalności. Taka jej
natura.
Przed
drzwiami zawahałam się chwilę. Sama sobie na to pozwoliłam; sama idę do domu.
Ale i tak wiele bym nie przetrwała poza domem. Wciąż jest zima, więc prędzej
umarłabym z przeziębienia i tak dalej, niż z głodu itp. Jak tylko otworzyłam
drzwi, nałogowo się lekko cofnęłam. Muszę się przyznać, ale takie wypady
zdarzają się często. Później powrót do domu, gdzie na mój powrót czekają bliscy
– no i Monique rzucająca mi się na szyję, za każdym razem, gdy wracałam. Wraz z
tą myślą do mojej głowy powrócił obraz mojej przyjaciółki leżącej na ziemi,
nieżywej. Martwej.
Weszłam do
domu. Już w holu ogłuszyła mnie głośna rozmowa. Rozpoznałam głosy: mamy, Nicka,
Maxine, jakiegoś policjanta, a nawet Mattew i Cola. Zabawne jak zniknięcie
jednej osoby łączy kilka innych. Weszłam do salony, gdzie wszyscy siedzieli na
kanapie oraz fotelach. Stałam chwilę w drzwiach, pierwszy zobaczy mnie Mattew –
na jego twarzy rozkwitł jasny uśmiech. Cole miał zapuchnięte oczy, które lśniły
od łez. Nick z smutną miną siedział obok Maxine, a ta trzymała dłoń na jego
kolanie, pocieszając go po cichu. Kiedy mnie dostrzegł skoczył w górę,
podbiegając do mnie i przytulając. Może zwykle bym go odsunęła, ale nie wtedy.
Zarówno on jak i ja potrzebowaliśmy w tamtej chwili wsparcia. Wtedy po raz
pierwszy wzrok Maxine nie był wredny i zazdrosny, ale pełen współczucia. W tym
momencie przyjęłam to uczucie z wdzięcznością.
Jednak mama
wraz z policjantem rozmawiała w najlepsze, nie przerywając nawet w momencie,
kiedy mnie zobaczyła. Cała ona.
Minęły
zaledwie dwa dni odbył się jej pogrzeb. Dzień, którego zapomnienie nigdy nie
będzie dla mnie łatwe.
Pierwszy
raz, samowolnie, ubrałam się w sukienkę, którą, tak się złożyło dostałam, od
Monique. Była to zwykła kiecka, czarna, do połowy ud, z w miarę głębokim
dekoltem, gdzie kilka fałd materiału zbierało się, tworząc dziwną plątaninę.
Oczywiście w życiu bym się w tym nie pokazała, więc trochę ją podrasowałam. Na
plecach, w wysokości od szyi do, lekko wyżej niż bioder pocięłam ją, a układ
pociętego materiału wyglądem przypominał coś, na co napadły pazury kota. Szew
na końcu sukienki sprułam i poszarpałam nożem. Była to raczej sukienka w wersji
metalowej. Na oba ucha ubrałam stosowne kolczyki w kształcie skrzyżowanych
mieczy. Jeśli ktoś się spodziewał, że ubrałabym szpilki, koturnie, obcasy lub
paletki to był w wielkim błędzie. Po prostu trampki. Zwykłe, czarne.
Kiedy
wszyscy byli w kostnicy, modliliby się its. (czytaj: i te sprawy), ja udałam
się za mały budynek. Kojarzyłam, że była tam ławka. Gdy już ją zobaczyłam,
zdziwiło mnie to, kto tam jest. Tata Monique. Siedział z głową między dłońmi,
cicho łkając. Mimo to podeszłam do niego. Miał na sobie dopasowany czarny
garnitur, pod nim czarną koszulę, która mimo barwy widać było, że jest
wyprasowana perfekcyjnie. Do tego idealnie zawiązany krawat no i czarne buty.
- Dzień dobry –
powiedziałam na tyle głośno, by usłyszał mnie przez swój szloch.
Podniósł
głowę i zdobył się na słaby uśmiech. Zawsze go lubiłam. Tolerował mnie mimo
tego, jak się zachowywałam, ubierałam. To było dokładne przeciwieństwo jego
byłej żony. Głównie takie przypadki dawały mi do myślenia, czemu tych dwoje nie
są już razem.
- Cześć – przywitał
mnie przesuwają się na ławce. – Siadaj.
Usiadłam
obok niego. Długo żadne z nas niczego nie mówiło. W tym czasie pan Startton
doprowadzał się do porządku. Wytarł oczy w wyciągniętą z kieszeni chusteczką.
Kiedy był już w miarę, powiedzmy, w porządku zaczął w jakiś sposób ze mną
rozmowę.
- Ślicznie wyglądasz
– pochwalił mój strój.
- Od niej –
podpowiedziałam. – To znaczy…trochę ją poprawiłam.
- To raczej
zrozumiałe – uśmiechnął się. – Moja córeczka raczej nie ma takiego gustu.
Łatwo
zauważyć, że jeszcze nie pogodził się ze śmiercią córki. Wciąż mówił o niej w
czasie teraźniejszym, nadal miał w głowie jej wyraźny obrazy, ciągle słyszał w
głowie jej głos.
- Niedługo miałaby
urodziny, – posmutniał – tak bardzo nie mogła się ich doczekać. Poprosiła mnie
żebym namówił matkę, by była wtedy u mnie. Jak zwykle zapomniała o tej okazji.
Chciała zaprosić koleżanki pójść do kina i na pizzę. Normalny dzień, z odrobiną
szaleństwa. Nie chciała też drogich prezentów, tylko coś małego i skromnego.
Dlatego kupiłem jej to.
Wyjął z
kieszeni naszyjnik. Był to złoty naszyjnik z drobnymi oczkami. Na jego środku
zwisał medalik. Małe serce, płaskie z lekkimi wypukłościami. Delikatnie dotknął
krawędzi, serce nagle się otworzyło. W środku, na lewej połówce wygrawerowany
był napis ,,Na zawsze’’. Na prawej stronie, tak drobnym drukiem, że ciężko było
przeczytać pisało: ,,Każdy dzień jest wyjątkowy, magiczny. A ty musisz dbać, by
było tak zawsze.’’
- Chciałem jej dać
coś niepowtarzalnego – załkał. – Te słowa zawsze mówiła moja matka. Kiedy
jeszcze żyła powtarzała je Monique za każdym razem, gdy ją widywała. Chyba o
nim zapomniała, w dniu aż jej wzór zmarł. Pomyślałem, że byłby na niej czymś
cudnym – wsunął mi go w dłoń. – Wiem, że byłaś dla niej kimś ważnym. Dlatego
chcę dać go tobie.
Kiedy tylko
skończył mówić ostatnie słowo poczułam ukłucie poczucia winy. Monique nadal by
żyła gdyby nie ja. Może już włożyłaby ten naszyjnik na szyję. Żyłaby w pełni
szczęśliwa.
- Nie mogę…nie –
pokręciłam głową.
- Proszę – szepnął. –
Zrób to dla mnie. Dla niej.
Tymi słowy
przekonał mnie. Zamknęłam serce i założyłam go sobie na szyję. Nigdy nie
lubiłam biżuterii tego typu, ale się do tego nie przyznałam.
Później
oboje poszliśmy na cmentarz. Już napomykałam, że nienawidzę pogrzebów. Ale ten
był jeszcze gorszy. Stałam na samym brzegu, obok jej ojca. Równo naprzeciwko
mnie stał Nick w czarnym garniturze, obok niego, wsparta na jego ramieniu
Maxine, ubrana w czarną sukienkę i ciemne szpilki. Obok płakał, właśnie PŁAKAŁ
– Cole. Teraz już to rozumiałam. Połączyły mi się wszystkie wydarzenia: ich
zetknięte dłonie na rzeźbie, jego krnąbrne uwagi na jej temat. To, że zawsze
pozwalał jej iść z nami. On był w niej zakochany. Naprawdę zakochany.
Moje
rozmyślania przerwał głos wymawiający moje imię. Ktoś mnie wołał.
- Even, możesz
powiedzieć coś o swej bliskiej przyjaciółce?
Podeszłam
do księdza. W życiu nie zgodziłabym się na przemowę pogrzebową, ale wtedy za
wiele oczu było zwróconych na moją twarz. Za dużo osób polegało na mnie i moich
słowach. Może bym się nie odważyła, ale po części byłam odpowiedzialna za jej
śmierć.
- Ekhem –
odchrząknęłam. – Może jeszcze wczoraj, może nawet dziś rano, nie nazwałabym jej
moją przyjaciółką. To raczej nie w moim stylu. Jednak pewna osoba nauczyła mnie
jak można cokolwiek powiedzieć o innych. Nie była ani wyśmienitą kaskaderką,
nie była ani trochę dobra w malowaniu graffiti na ścianach, nie umiała przeklinać,
pyskować, pokazać pazura. Była duszą kujonki, która całymi dniami mogłaby
siedzieć z książką na kolanach. Zachowywała dystans do zła. Była czystym
aniołkiem. Nie mam pojęcia, po kiego zawarłam z nią jakikolwiek kontakt, ale
jedno wiem na pewno: miała w sobie coś niezwykłego. Umiała zmieniać ludzi. Stwarzała
nam nowy świat. Sobie samej też. Kto normalny wytrzymałby z drącą się wiecznie
matką, która za wiele wymaga. Z przyjaciółką, która nie wie co to normalność.
Jednak widać, że ona nie jest normalna. Nie będę nikomu truła o tym, że
pozostanie w naszej pamięci, sercu. Nie zrobiła niczego wartego zapamiętania.
Po kilku miesiącach z naszych głów wyparuje jej obraz. Już nie będzie jej głosu
marudzącego jak to dzisiejsza kartkówka była prosta. Już nie zamieni się z
nikim sprawdzianem żeby ten ktoś zdał do następnej klasy. Już nie będzie
,,Monique’’. Nie będzie jej trucia o niedorzeczności. Nie będzie jej głupich
książek. Nie będzie tego całego mówienia ,,Ty ogromna melepeto’’ albo ,,Pabo’’.
Już nie zmieni nikogo. Nie będzie ,,Jaka ta Monique wspaniała’’; ,,Ależ ona
mądra’’; ,,Cudowna’’. Wraz z jej ciałem opuszczonym do ziemi znikną wszystkie
te pochwały. Cuda, dyplomy. Tak samo pamięć o niej. Będzie powoli blednąć. Nie
spełni swoich marzeń. Nie zrobi magisterki. Zniknie. Tak samo jej ciało,
rozłoży się w ziemi. Grób pewnego dnia zapadnie się, nie będzie już nikogo kto
by go naprawił. Zwiędną kwiaty, potłuką się znicze – nikt nich ponownie nie
zapali. Dziś wszyscy ją kochają. Ale niedługo o niej zapomnicie. Szybko cały nasz
świat wróci do normy. Wiem to na pewno. Jedno muszę jednak przyznać: była cholernie
dobrą przyjaciółką. Tak dobrą, że pozostawi wielką bliznę, za co szczerze już ją
nienawidzę. Przyznam się będzie mi jej brakować. Naprawdę. Powiem to znów: była
cholernie dobra. Bardzo.